Następnego dnia wybraliśmy się na pokrywę lodową. To właśnie w Kangerlussuaq lądolód jest najłatwiej dostępny, prowadzi do niego utwardzona droga, oficjalnie uznana za najdłuższą na Grenlandii (40 km). Droga została oczywiście wybudowana przez Amerykanów i jest bardzo malowniczo położona. Pomimo utwardzenia, bez auta z napędem na 4 koła nie można przejechać jej sporej części.
Po drodze minęliśmy szczątki amerykańskiego myśliwca, jednego z trzech, które rozbiły się tego samego dnia w okolicy Kangerlussuaq w czasie, gdy istniała tam jeszcze baza wojskowa. Na szczęście, wszystkim czterem pilotom udało się katapultować i żadnemu z nich nic się nie stało. Kawałek dalej widzieliśmy nieudaną próbę zasadzenia lasu na Grenlandii. Po 40 latach eksperymentu jedyne, co wyrosło, to drzewka wielkości choinek, które wstawiamy do domu na święta.
Droga wiedzie przez tereny, będące tradycyjnie obszarem łowieckim Innuitów. Obecnie zwierzyny tam niewiele, choć udało się nam zobaczyć renifera. Przy drodze stoją za to dwa 400-letnie groby innuickich myśliwych. Zmarłych podczas polowań Innuici umieszczali w pozycji siedzącej, twarzą do terenu łowieckiego, po czym obkładali zwłoki kamieniami z każdej strony. Na wierzch kładli płaski kamień i to była cecha odróżniająca groby od kamiennych pagórków formowanych np. w celach orientacyjnych. Tak zabezpieczone groby były niemożliwe do naruszenia przez dzikie zwierzęta.
Po blisko dwugodzinnej jeździe (przeciętna niewiele większa niż 10km/h), dotarliśmy do lądolodu. Zdziwiłem się trochę, bo organizatorzy nie wymagali żadnego specjalnego sprzętu i ubrania. Pamiętałem wspinaczkę na lodowiec na Spitsbergenie, gdzie nie mogliśmy się ruszyć bez raków, czekana i lin. Okazało się jednak, że lądolód - przynajmniej przy jego krawędzi - jest dużo bezpieczniejszy od zwykłego lodowca - nie ma tam najbardziej niebezpiecznych, bo niewidocznych szczelin, powierzchnia lodu jest chropowata (choć pokrywa ją cienka warstwa wody) i można chodzić swobodnie bez ryzyka poślizgnięcia. Nie znaczy to, że jest do końca bezpiecznie - latem lądolód cały się topi i ta woda musi gdzieś znaleźć ujście. Najpierw na powierzchni tworzy się mała dziurka, która już po tygodniu - dwóch może powiększyć się do wymiarów metr na metr i więcej. Wpadnięcie do takiej dziury oznacza pewną śmierć, bo ma często głębokość taką, jak sam lądolód, czyli 300 - 400 m. Na szczęście dziur nie da się nie zauważyć i wpaść tam mogą tylko wyjątkowo nieostrożni i ciekawscy turyści. Przewodnicy nie wspominali o żadnym tego typu przypadku.
Sam lądolód nie jest - jak by się mogło zdawać - płaski. Cała jego powierzchnia to całkiem sporych rozmiarów pagórki. Przejście kilkuset kilometrów po takim terenie, w dodatku ciągnąc ciężkie sanie, wydaje się niewyobrażalne. Tym większe uznanie dla polarników, którzy tego dokonali (przypomnę, że wśród Polaków ta sztuka udała się w 1993 r. Markowi Kamińskiemu i Wojciechowi Moskalowi).