Opuszczamy Kambodżę autobusem do Ho Chi Minh. Znów około 6 godzin w drodze, ale po drodze trzeba przecież odczekać swoje na granicy. Wbrew niektórym doniesieniom, celnicy kambodżańscy nie wymagali żadnej opłaty wyjazdowej.
Przy granicy widzieliśmy hazardowe centrum regionu z masą kasyn i domów gry. Niestety (raczej na szczęście) nie było czasu, aby się tam zatrzymać.
Pierwsze wrażenia z Sajgonu były dokładnie zgodne z tym, co sobie wyobrażaliśmy. Ogromne miasto z milionami motorków (podobno średnio przypada 1,2 na mieszkańca, co daje liczbę grubo ponad 6 milionów tych pojazdów) i wszechobecnym zgiełkiem. Jest to jednak miasto w nowoczesnym stylu – dużo szerokich ulic, parków i zieleni. W nas Sajgon wzbudził zupełnie odmienne wrażenia, mi się podobał, żona chciała jak najszybciej go opuścić.
Słowo o słynnym ruchu ulicznym i przechodzeniu przez ulicę, które – według niektórych opinii – równa się igraniu ze śmiercią. Naprawdę nie jest tak strasznie, wystarczy opanowanie i pewność własnego zachowania. Wchodzisz na jezdnię, w razie potrzeby przystajesz, omijają cię i idziesz dalej. Pamiętajmy, że nikt tam nie jeździ 60km/h, nie wspominając już o polskich ulicach, gdzie ta prędkość jest dużo większa. Średnia prędkość na ulicach Sajgonu i innych miast w Wietnamie to około 30 – 40 km/h, co spokojnie daje czas na ominięcie pieszego czy nawet gwałtowne zatrzymanie się w razie potrzeby. Nie jest też prawdą, że Wietnamczycy nie zatrzymują się na czerwonym świetle, bo nie zatrzymują się tylko ci, co skręcają w prawo i (czasami) w lewo:-) Jadący prosto grzecznie stoją i czekają na swoją kolej.
Na zwiedzanie miasta przeznaczyliśmy tylko jeden dzień, dlatego też nie było szans na zobaczenie wszystkiego. Ograniczyliśmy się do długiego spaceru po centrum, muzeum reunifikacji, muzeum pozostałości wojennych i Cholonie (słynnej chińskiej dzielnicy). Muzeum reunifikacji to były pałac prezydenta Wietnamu Południowego, budynek z lat 60-tych XX w., a więc zbudowany w stylu, który tak dobrze znamy z wielu polskich gmachów instytucji publicznych. Trzeba przyznać, że to chyba najładniejszy pomnik tego typu architektury, jaki widziałem. Poza tym to cenna pamiątka po nieistniejącym państwie, naprawdę niewiele jest takich na świecie.
Muzeum pozostałości wojennych to już zupełnie inne wrażenia. Poza lekcją historii II Wojny Wietnamskiej, najbardziej zapadają w pamięć zdjęcia cywilnych ofiar herbicydów, szczególnie Agent Orange. Tutaj lekcja historii zmienia się w lekcję patologii medycznej. Nie będzie zdjęć, ludzie o mocnych nerwach bez problemu je znajdą.