Spałem sobie smacznie na lotnisku w Kuala Lumpur, obudziłem się zgodnie z planem przed szóstą i na szczęście zerknąłem na telefon. Psiakość, samolot opóźniony o 3 godziny. Mogłem wprawdzie pospać dłużej, ale wiedziałem, że z planu dnia nici. Na odszkodowanie też nie ma co liczyć, ale przynajmniej dali jakieś jedzenie i picie w ramach rekompensaty. Air Asia to w ogóle ciekawa linia, z charyzmatycznym prezesem Tonym Fernandesem, który własnym głosem wita wszystkich pasażerów. Fernandes ma obecnie plan skorzystania z nowego typu samolotu Airbusa A321XR, który to pozostając na wąskim kadłubie będzie miał zasięg prawie 9000 kilometrów i ma zrewolucjonizować rynek lotniczy. Z drugiej strony Air Asia ma bardzo restrykcyjną politykę dotyczącą bagażu – mierzyli każdego i 99% musiało dopłacać. Ja jak zwykle podróżuję super light i nic dopłacać nie musiałem.
Doleciałem do Yogyakarty, pokazałem swoją e-wizę (polecam to rozwiązanie, nie trzeba stać w kolejce po wizę on arrival) i znowu jako pierwszy wyszedłem z lotniska. Nie pozostało mi nic innego, jak wzięcie Graba do hotelu za 250 tys. rupii (około 35 zł), co za prawie 2 godziny jazdy nie jest wygórowaną ceną. Wyszedłem na miasto, które od dwóch lat jest wpisane na listę UNESCO. W zasadzie nie całe, tylko kawałek będący sam w sobie ciekawym założeniem urbanistycznym. Ten kawałek to tzw. kosmologiczna oś Yogyakarty, łącząca wulkan Merapi na północy z Oceanem Indyjskim na południu. Koncepcja powstała w XVIII w. za panowania sułtana Mangkubumi, a środkiem tego założenia był i jest Kraton, czyli sułtański pałac. Pałac był już zamknięty, ale przeszedłem się wzdłuż tej słynnej osi ulicą Malioboro, zwiedzając po drodze dwa muzea – fortu Vredeburg i Sonobuduyo. W obu zauważyłem ciekawą rzecz – niemal każdy z wielką uwagą pozował lub robił zdjęcia, dodając do tego rekwizyty lub specjalnie się ubierając. Fotografowanie to jakiś tutejszy konik. A tak w ogóle, to nie dziwię się Milanello, dla którego Indonezja to ulubiony kraj. Nawet jak na zrelaksowaną Azję atmosfera w Indonezji jest jeszcze luźniejsza, ludzie są przemili i mimo wszystko niespecjalnie jeszcze wyrobieni w stosunku do turystów. Inaczej niż np. w Wietnamie czy Indiach raczej się tu turystów nie nagabuje. Ma to też swoje minusy – w centrum sporego miasta koło godziny 19.00 nie było jak coś sensownego zjeść.
Śpię tuż obok pałacu sułtana, jutro bardzo intensywny dzień z wyjazdem już o 6 rano.
PS. Wreszcie jest kot:)