Jak wiecie, planując podróż staram się wepchnąć tyle miejsc z listy UNESCO, ile jestem w stanie. Na szczęście kolega Piotrek podziela (przynajmniej częściowo) tę pasję, w związku z tym nie zdziwił się, kiedy mu powiedziałem, że chcę polecieć na wyspę Anticosti. Jeszcze lepsze, że znalazł loty, które idealnie wpasowywały się w naszą rozpiskę. I to nie byle jakie loty, nasza podróż była wyjątkowo wręcz nietypowa. Rozpoczęliśmy ją w Blanc Sablon, aby po 2h 30 min wylądować w Sept-Iles. Ale nie był to lot bezpośredni, bo po drodze zatrzymywaliśmy się na czterech innych lotniskach – w St-Augustin, Chevery, La Romaine i Natashquan. Te miejsca na południowym wybrzeżu Labradoru nie mają (oprócz ostatniego) żadnego połączenia drogowego ze światem, można się tam dostać wyłącznie drogą morską lub powietrzną, którą zapewnia linia Air Liaison. Lecieliśmy małym samolotem Beechcraft-19 bez żadnych kart pokładowych ani kontroli bezpieczeństwa na lotnisku! Wiele lotów odbyłem w życiu, ale nigdy nie latałem w taki sposób.
Dolecieliśmy do Sept-Iles i czekaliśmy na samolot tych samych linii do Port-Menier na Anticosti. Niestety, tu szczęście nas opuściło, samolot opóźnił się 7 godzin(!). Trzeba było jakoś zagospodarować czas, więc udaliśmy się stopem do miasta. Sept-Iles to jak na wschód Quebeku prawdziwa metropolia – ma 26 tys. mieszkańców i linię kolejową, która sprowadza rudę żelaza z północy Labradoru. Zwiedziliśmy miejscowe muzeum (Musee de Cote Nord), żeby po paru godzinach wrócić na lotnisko i tym razem bez przeszkód odbyć lot na Anticosti.
Anticosti to duża (z krańca wschodniego na zachodni ma około 300 kilometrów) wyspa w Zatoce Św. Wawrzyńca. Jej niemal całe wybrzeże zostało w 2024 r. wpisane na listę UNESCO z powodu unikalnego dziedzictwa paleontologicznego – Anticosti to w zasadzie jedna wielka biblioteka wiedzy o historii życia na ziemi, w szczególności o pierwszym wielkim wymieraniu ordowickim, które miało miejsce ponad 400 mln lat temu. Mimo dużego rozmiaru Anticosti jest prawie niezamieszkałe – jest tu tylko jedna osada Port Menier, w której na stałe żyje około 250 mieszkańców. Sezon turystyczny trwa gdzieś od połowy czerwca, ale niewielu tu prawdziwych podróżników – gros przybywających to turyści ze strzelbami, za pomocą których polują na wyjątkowo liczne tu jelenie (wyspa ma aż 21 osobników na kilometr kwadratowy!).
My przybyliśmy jeszcze przed sezonem, co miało swój plus i minus, który później też okazał się plusem. Pierwszy plus – nie było problemu z wynajęciem samochodu, choć nie jest to tania przyjemność – za jednodniowy wynajem trzeba było zapłacić 230 dolarów kanadyjskich, czyli jakieś 650 zł. Dostaliśmy za to ogromnego pick-upa Chevroleta, który ma z 6 metrów długości i bardziej przypominał czołg niż samochód. Drugi plus był taki, że jedyny czynny hotel na wyspie był cały zajęty. To oczywiście normalnie nie jest żaden plus, ale skoro po opóźnieniu mieliśmy na zwiedzanie tylko kilkanaście godzin, postanowiliśmy spać w samochodzie i zerwać się do boju o brzasku, czyli koło 4 rano.
Tak też zrobiliśmy. Spaliśmy nad jeziorem, tuż przy szkielecie płetwala błękitnego, największego ssaka świata. Potem pojechaliśmy w głąb wyspy w poszukiwaniu wielkiego wodospadu. Wiedzieliśmy, że gdzieś tu jest, ale nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie – informacji o Anticosti jest w internecie jak na lekarstwo. Wpisaliśmy więc „wodospad” w nawigację i próbowaliśmy szczęścia. Pierwszy strzał był niecelny – wodospad był niewielki, a w dodatku trzeba było zdjąć buty i przejść się po lodowatym strumieniu, aby go zobaczyć. Drugi strzał (Chute de l’Observation) był nieco lepszy, za trzecim się udało – 76-metrowy
Chute Vaureal był tym, którego szukaliśmy.
Przejechaliśmy po wyspie prawie 500 kilometrów i byłem zaskoczony, jak dobrze jest zorganizowana. Wprawdzie nie ma tu asfaltowych dróg, ale główna arteria – Route Transanticostienne – jest bardzo dobrze utrzymana i ciągle poszerzana. W każdym ciekawym miejscu jest infrastruktura, w tym toaleta – nieźle jak na wyspę, na której mieszka 200 osób. W Port Menier jest też stacja benzynowa (z cenami o 50% wyższymi niż na kontynencie), sklep spożywczy, a nawet bar. Jeleni (konkretnie mulaków białoogonowych zwanych też jeleniami wirginijskimi) jest faktycznie zatrzęsienie, a w osadzie Port Menier podchodzą do ludzi i dają się karmić. Wstrząsające, że kilkanaście czy kilkadziesiąt kilometrów dalej te zwierzęta są częstowane przez ludzi ołowianą kulą. Jelenie na Anticosti nie mają naturalnego wroga – niedźwiedzi czy wilków tu (już) nie ma, więc jedynym ich wrogiem jest
homo sapiens. Oprócz jeleni widzieliśmy też dwukrotnie lisa – raz w umaszczeniu rudym, raz ciemnobrązowym.
No i oczywiście udaliśmy się na fossil hunting, czyli poszukiwanie skamieniałości. Najlepiej do tego celu nadają się klify nad samym morzem i rzeczywiście – znaleźliśmy parę świetnych okazów z odbitymi muszlami. Ogólnie – bardzo udany i satysfakcjonujący pobyt.
Loty powrotne odbyły się – a jakże – z podobnym, 6-godzinnym opóźnieniem. W Blanc Sablon wylądowaliśmy przed północą zamiast o 18.30. Słabo, bo jutro trzeba znowu zrywać się z samego rana.