Pociąg przybył punktualnie. Całkiem przyzwoicie wyspani poszliśmy na śniadanie, a chwilę po nim wsiedliśmy do trzech terenówek i rozpoczęliśmy przydługą podróż. Asfalt skończył się po jakichś 100 kilometrach i 1,5h drogi. Zostało nam, jak się okazało, 4h strasznej trasy, której część w ogóle nie była drogą – jechaliśmy po prostu na rympał. Mówiono nam, że cała droga potrwa ze 3-4 godziny, ale nasi kierowcy byli kompletnie nieprzygotowani i się pogubili. Nie mieli łopat, nie mieli krótkofalówek, nie trzymali się razem, słowem - pełna amatorszczyzna. No ale w końcu dojechaliśmy we wspaniałe miejsce – ze szczytu góry rozciągał się fantastyczny widok, dorównujący, albo może i przewyższający słynne Edge of the World w Arabii Saudyjskiej. Zdecydowanie warto było się męczyć, tym bardziej, że droga powrotna zajęła trochę ponad 2h. Jak widać tym razem wybrali poprawną drogę, choć gnali po niej jak opętani, klimatyzacja w moim wozie nie działała, a kurz wdzierał się wszędzie.
Wróciliśmy do Aszhabadu samolotem. Lotnisko w Turkmenbaszy jest – jak chyba wszystkie w Turkmenistanie – o wiele za duże w stosunku do ruchu lotniczego. Wieczorem odlatywał tylko jeden samolot.
Czekaj, czekaj, wcale nie jeden. Tego samego dnia do Turkmenbaszy wybrał się sam Najwyższy Dowódca Sił Zbrojnych, generał armii, Ojciec Narodu Jego Eminencja Prezydent. Prezydent oczywiście miał pierwszeństwo, a 200 pasażerów czekało w kabinie bez nawiewu na pozwolenie na start. Zamiast o 22.20 wylądowaliśmy o 23.00, ale oszukańcy na tablicy przylotów napisali, że lot przyleciał na czas. To są takie drobne rzeczy, które pokazują, w jakiej rzeczywistości jesteśmy. Jeszcze przed hotelem dostaliśmy piękny widok nocnego Aszhabadu, który pokazuję na deser.