Byliśmy w Indiach tylko 9 pełnych dni, a wydaje się, jakby to były co najmniej dwa tygodnie. Wszystko dlatego, że program był wyjątkowo intensywny, nawet jak na moje standardy. Wykorzystaliśmy maksymalnie niemal każdy dzień. Dość powiedzieć, że na 10 nocy w Indiach tylko dwie mieliśmy „normalne”, tzn. w hotelu, do którego przybyliśmy przed 9 wieczorem, i który opuściliśmy po 7 rano. Jedną noc mieliśmy na lotniskach, jedną w autokarze, jedną w pociągu, a pozostałe w hotelach, ale z przybyciem późno w nocy i/lub pobudką o/przed 4 rano. Dosypialiśmy najczęściej w wynajętych taksówkach.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to przesada i że człowiek nie ma przyjemności z takiego podróżowania. U mnie jest wręcz przeciwnie – kiedy jestem sam, niemal zawsze tak planuję swoje podróże i taki styl sprawia mi najwięcej satysfakcji. Tutaj trochę narzuciłem go żonie ze skutkiem pozytywnym – nie narzekała na tempo czy zmęczenie. Jesteśmy więc niemal idealnymi kompanami w podróży. Piszę „niemal”, bo ja mam generalnie dużą skłonność do ryzyka. Kasia niestety nie, co czasem prowadzi do niewielkich zgrzytów.
Rezultatem tej podróży jest 18 nowych miejsc z listy UNESCO. To dużo więcej niż się spodziewałem – myślałem, że max uda się zwiedzić 15, a realnie 12-13. I mimo wyjątkowo słabego planowania udało się elastycznie zmienić trasę i zobaczyć tyle samo, a nawet więcej. Dzięki temu zgromadziłem już 678 miejsc z listy UNESCO. Szkoda tej Ellory, byłoby 679, co jest (wbrew pozorom) bardzo okrągłą liczbą, o której opowiem przy innej okazji jeszcze w tym roku. Niemniej jednak dzięki temu awansowałem na 4. miejsce w Polsce i do pierwszej pięćdziesiątki na świecie. A Kasia wg moich szacunków jest w tej kategorii trzecia wśród kobiet w Polsce.
Powróciłem do Indii po niemal 10 latach, czas pokusić się o małe porównanie. Mam wrażenie, że Indie zrobiły w międzyczasie bardzo duży skok do przodu. Zdecydowanie lepsze są drogi czy ogólnie transport publiczny. Koleje pozostały niemal takie same, ale dużo łatwiej jest rezerwować bilety… pod warunkiem, że robimy to we właściwym czasie, najlepiej ze dwa miesiące wcześniej. Niemal wszędzie, nawet na straganie z pietruszką, można płacić telefonem. Nie widać aż tylu bezdomnych i w ogóle chyba mniej jest skrajnej biedy (tu zastrzeżenie – w Delhi ciągle jest bezdomnych sporo, ale w innych miastach byli niemal niezauważalni). Dużo jest publicznych toalet, nie ma albo jest znacznie mniej załatwiania się na ulicy. Przy tym kraj zrobił się nieco droższy. Ciągle jest niesamowicie tanio jak na standardy europejskie, ale nie tak tanio, jak kiedyś. Szczególnie dobrze to widać w przypadku jedzenia – porcja wegetariańska kosztuje 200-300 rupii, czyli 10-15 zł, a do tego trzeba doliczyć pieczywo lub ryż (kolejne ok. 50-100 rupii). Mięsne dania są o jakieś 100 rupii droższe.
Co się nie zmieniło – ludzi jest jeszcze więcej, smrodu i śmieci jest tyle samo co było. Zanieczyszczenie powietrza wszędzie przekracza poziomy alarmowe. Ludzie nie respektują kolejek, plują i charkają na ulicy. Tak samo, jak kiedyś, proszą o robienie zdjęć z białym. Tak samo, jak kiedyś, próbują człowieka oszukać. Ogólnie jednak są mili i sympatyczni.
Dla Kasi to był debiut w Indiach. Pisałem, że generalnie jej się podobało i to podtrzymuję. Niemniej jednak pod koniec było widać zmęczenie nie tyle Indiami, co właśnie Hindusami. W dodatku w przedostatnią noc pogryzły ją pluskwy i dopadła jakaś wysypka. Więc wraca zadowolona, że była, ale i że już wraca :). Ja bym chętnie posiedział jeszcze ze dwa tygodnie albo i dwa miesiące. No, ale takiego komfortu nie mam.
Dziękuję wszystkim za uwagę i komentarze. W relacjach nie będzie długiej przerwy, powinienem wrzucić okolicznościowy wpis jeszcze w tym roku, a opis nowej podróży na początku następnego. Na początku 2025 r. wracamy do standardowych podróży całą rodziną.