Postanowiłem dzisiejszy wpis podzielić na dwa, bo początek dnia kompletnie nie pasuje mi do reszty. Po lekkim zamotaniu dnia poprzedniego i awaryjnej podróży do Dźajpuru postanowiliśmy machnąć się jeszcze z powrotem do Barathpuru. Tam czysty przypadek sprawił, że wysiedliśmy tuż przy bramie do
Parku Narodowego Keoladeo i znaleźliśmy tam hotel. To oznaczało, że możemy zacząć bardzo wcześnie. I rzeczywiście, na piechotkę przyszliśmy do parku trochę po 6.00, a po wyborze rowerów już o 6.30 zaczęliśmy eksplorację. Zgodnie z sugestią Migot i my zdecydowaliśmy się na rowery – trochę niestety rozklekotane, a rower żony przy hamowaniu wydawał dźwięki podobne chyba do jakiegoś drapieżnego ptaka, bo wszystkie niedrapieżne na ten dźwięk uciekały :)
Tak wczesny przyjazd ma dużo zalet – wiadomo, że wcześnie rano ptaki są mocno aktywne, a ludzie mało aktywni. Idealna kombinacja dla zwiedzających. A trzeba wiedzieć, że Keoladeo, choć sztucznie utworzony przez Anglików dla celów myśliwskich, jest obecnie jedną z największych ostoi ptactwa na świecie.
Jednym z pierwszych ptaków, które widzieliśmy, była krowa. Wszystko się zgadza, przecież:
„krowa to piękny ptak
tylko jej skrzydeł brak”.
Krowy widzieliśmy jeszcze wielokrotnie, raz nawet jako miejsce wyżerki dla tych ptaków ze skrzydłami. A oprócz tego całą masę ptactwa różnorakiego. Nazw nie pomnę i nie podejmowałem nawet wysiłku, aby je sprawdzić. Najlepiej wyszło, gdy odbiliśmy od głównej drogi i popedałowaliśmy w jedną z bocznych. Słowo daję, przez jakąś godzinę mieliśmy cały park tylko dla siebie! Bardzo się to opłaciło, bo oprócz ptaków spotkaliśmy żółwia, kilkanaście antylop, dzikie świnie, a nawet być może jakieś drapieżne czworonogi (pewności nie mam, było trochę za daleko, a Kasia zaparła się, że nie będziemy sprawdzać). Spędziliśmy w parku jakieś 2,5 godziny, aż rozbolały nas tyłki od niewygodnych siodełek i postanowiliśmy zawrócić. Wizyta w pełni udana i dobry prognostyk na ten trudny dzień, który miał się dopiero zacząć.