Dziś był jeden z najintensywniejszych dni podróży. Opuściliśmy hotel z niesmakiem, niemal nie doczekawszy się śniadania (robili jajecznicę całą godzinę) i udaliśmy się do
ruin Khami, stolicy królestwa Butua, wyrosłego na gruzach imperium Wielkiego Zimbabwe. Miejsce jest całkiem blisko Bulawayo, ale kilka ostatnich kilometrów trzeba przejechać po słabych drogach i zajmuje to około 40 minut. Gdy dotarliśmy do Khami na miejscu nie było zupełnie nikogo, jednak na koniec wizyty ktoś otworzył malutkie muzeum i musieliśmy zapłacić 10 USD za dorosłego, 5 USD za dziecko. Trochę dużo za miejsce, które jest w rzeczy samej bardzo słabo zarządzane – brakuje choćby jakichkolwiek tablic objaśniających. Same ruiny są jednak w porządku, szczególne wrażenie robi na oko ponad dwudziestometrowa kamienna ściana będąca częścią kompleksu pałacowego.
Z Khami udaliśmy się do Parku Narodowego Matobo Hills. Coś mnie podkusiło, żeby wybrać najkrótszą drogę na mapy.cz wiedząc przecież, że tak robić nie wolno. Droga najkrótsza odległościowo zrobiła się dużo dłuższa czasowo, a ja miałem dość polnych dróg, po których nawet w 4x4 jechało się słabo. W końcu jednak dotarliśmy. Matobo Hills to specyficzne miejsce na liście UNESCO – wpisane jest jako krajobraz kulturowy, co może oznaczać wszystko i nic. Częścią wpisu jest m.in. położony tutaj grób arcyimperialisty Cecila Rhodesa (od jego nazwiska nazwano Rodezją kraj, który jest dzisiejszym Zimbabwe). Grobu Rhodesa nie odwiedziliśmy, pokręciliśmy się za to po okolicy słynnej z formacji skalnych i odwiedziliśmy wspaniałą
jaskinię Nswatugi z prehistorycznymi malunkami. Do jaskini bez 4x4 dostać się byłoby bardzo, ale to bardzo ciężko, więc błogosławiłem swój wybór takiego, a nie innego samochodu. Plusem Matobo Hills było to, że nigdzie nie musieliśmy płacić za wstęp.
Z Matobo pojechaliśmy do ruin miasta
Naletale, głównego miasta imperium Rozvi. Rozvi pod koniec XVII w. podbili imperium Butua, a więc w czasie, kiedy Khami podupadło, Naletale rozkwitło jako bodaj największe miasto dzisiejszego Zimbabwe. Położone jest w miejscu dość niedostępnym, 27 kilometrów od głównej drogi Bulawayo-Gweru. Teoretycznie można tę trasę pokonać zwykłym samochodem, ale nie polecam, nawet z 4x4 zaczęło mnie to ostro męczyć.
Naletale było zupełnie opuszczone podczas naszej wizyty. Nie było żadnego przewodnika czy bileciarza, miejsce mieliśmy tylko dla siebie. Naletale jest dobrze zachowane, a jego wspaniale zdobione ściany są jednym z symboli wyrafinowania artystycznego tamtych czasów. Wspinaczka na wzgórze zajmuje dobry kwadrans, ale niewątpliwie warto.
Śpimy w Gweru, znalazłszy przy pomocy uprzejmej mieszkanki miasta bardzo przyjemny hotel Empumalanga Lodge – 70 USD bez śniadania, ale w warunkach znacznie lepszych, niż wczoraj.