Dzisiejszy dzień nie miał obfitować za bardzo w atrakcje, ale i tak sporo się działo. Pierwsze sześć godzin to po prostu monotonna jazda na wschód. No, może nie taka monotonna, przejeżdżając przez park narodowy widzieliśmy pewnie ze 20-30 słoni i dosłownie setki zebr – więcej, niż wczoraj na safari.
Im dalej na wschód, tym więcej cywilizacji – mniej więcej na wysokości Mosetse wjechaliśmy w Bostwanę bardziej zieloną i bardziej żywą. Drogi zrobiły się dobre lub bardzo dobre, obszar jest też znacznie gęściej zaludniony. Zanim opuściliśmy Botswanę, udaliśmy się jeszcze do ruin
Domboshaba, satelickiego księstwa imperium Wielkiego Zimbabwe. Na miejscu była dwójka strażników, która poszła z nami na kilkuminutowy spacer do samych ruin. Niewiele z nich pozostało – trochę kamiennych murów, kamień, na którym ucierano ziarno i kilka wyłożonych kamieniem ścieżek.
Z Domboshaby doskonałymi drogami dojechaliśmy do granicy z Zimbabwe, w miejscu zwanym malowniczo Plumtree (drzewo śliwkowe). To czwarta lądowa granica, którą przekraczaliśmy, i na szczęście ostatnia. Niemal na każdej są jakieś niezbyt miłe niespodzianki i tak samo było tutaj – pogranicznicy botswańscy przyczepili się do odpisów aktów urodzenia dzieci, że tamte nie są po angielsku. Jakby w czasach translatorów był to jakiś problem. W tych aktach jest zawsze nazwisko panieńskie matki i nie zgadzało się im z paszportem, mimo że pokazaliśmy dowód osobisty, gdzie to nazwisko panieńskie było. Dużo czasu upłynęło, zanim wszystko to sobie przetłumaczyli i nas puścili. Po stronie Zimbabwe było nieco szybciej, choć i tam trzeba było swoje wystać, szczególnie przy deklarowaniu wjazdu wynajętym samochodem.
Na szczęście od granicy do Bulawayo wiedzie doskonała droga, ale i tak było już po 18, kiedy zameldowaliśmy się w tym drugim największym mieście Zimbabwe. Wrażenie robi mieszane – po nieoświetlonych ulicach jeździło się niezbyt bezpiecznie, a w okolicy, w której mamy hotel (dość obskurny trzeba przyznać, ale i tak aż za 80 USD) stoją sobie panie uprawiające najstarszy zawód świata. Wszystko tu jest dość skrupulatnie dezynfekowane, a to z powodu panującej w Zimbabwe epidemii cholery. Wszędzie płaci się w USD.
Jutro w planach miejsca wokół Bulawayo, ale spać planujemy już gdzie indziej.
PS Martyna nadrobiła rysunki za wczoraj i dziś. Datę odczytywać proszę w lustrze:)