Rano tradycyjnie czekała nas pobudka chwilę po 6:00, bo już o 7:00 wyjeżdżaliśmy. W Debark, siedzibie
Parku Narodowego Gór Simien, byliśmy już o 9.00, w samym parku – godzinę później. Zgodnie z planem trekking miał być krótki, a wyszedł jeszcze krótszy niż przewidywaliśmy, ale o tym za chwilę. W każdym razie nawet podczas dwugodzinnego trekkingu powinniśmy mieć możliwość zobaczenia endemicznego dla tego regionu gatunku –
dżelady brunatnej, bardzo ładnej małpy z rodziny koczkodanowatych. Tymczasem nic z tego – dżelady nigdzie nie było, co podobno zdarza się rzadko. Podziwialiśmy za to naprawdę wspaniałe widoki, z których słynie ten park. Na szczęście parę minut po tym, gdy odtrąbiliśmy już powrót do Debark, pojawiło się stado dżelad – dokładnie w tym miejscu, w którym zaczynaliśmy trekking. Gonił nas czas, więc ruszyliśmy żwawo ku dżeladom – zbyt żwawo, na wysokości 3200 metrów takie rzeczy nie kończą się dobrze u osób, które mieszkają na nizinach. Potem przez większość dnia źle się czuliśmy. Ale widok był tego warty – małpy są wspaniałe, pozwalają podchodzić do siebie bardzo blisko. Przewodnik zapewniał, że nic nam nie grozi, ale raz jedna z małp podeszła zbyt blisko do Kasi, po czym samiec z dziką furią ruszył do ataku. Raczej żeby przestraszyć niż ugryźć, ale widok na oko 30-kilowego samca z 10-centymetrowymi kłami sprawił, że Kasia nieźle się przestraszyła. Samca odgoniliśmy i już po chwili wszystko wróciło do najlepszego porządku.
Przekraczając granice Parku Narodowego Gór Simien skompletowałem etiopską listę UNESCO. Nie bez dumy podkreślę, że w internetowych klubach podróżniczych jestem chyba pierwszą osobą spoza Etiopii, której udał się ten wyczyn, ale to dlatego, że we wrześniu 2023 dodano dwa nowe miejsca, wśród których Gedeo jest naprawdę rzadko odwiedzane. Awansowałem też na 5 miejsce w Polsce jeśli chodzi o liczbę odwiedzonych miejsc z tej listy. To całkiem niezły wynik, biorąc pod uwagę, że pierwsza czwórka jest ode mnie o co najmniej 10 lat starsza. Licznik zatrzymuje się na wartości 587 i jeszcze w pierwszej połowie roku mam nadzieję przekroczyć liczbę 600.
Jeszcze przed wjazdem do Simien usłyszeliśmy złe wiadomości, które zaważyły na naszym planie i spowodowały tak wielki pośpiech. W piątek wieczorem nad północno-zachodnią Etiopię przywiało pył znad Sahary, w związku z czym powietrze stało się mocno nieprzezroczyste. Poranny lot z Addis do Gonderu został odwołany. Nasz lot miał być tuż przed 17.00, a w nocy mieliśmy wsiadać w samolot powrotny do Polski. Liczyliśmy na poprawę pogody, ale nic z tego – pył jak wisiał, tak wisiał. Zaczęło się nam robić gorąco – ominąć lot powrotny oznaczało zapłacić za naszą czwórkę jakieś 10 tys. zł za nowy bilet. Lądem się nie dało – granica między Amharą a Oromią jest zamknięta z uwagi na stan wyjątkowy w Amharze. Sprawdzaliśmy na najbliższym lotnisku w Bahir Dar, ale tam też wszystkie poranne loty zostały odwołane. Koło 14.00 dojechaliśmy do lotniska w Gonderze, ale było zupełnie zamknięte – nie było szans na jakiekolwiek loty w tym dniu, a być może też w następnym.
Co tu robić? Bez większych nadziei na cokolwiek postanowiliśmy pojechać do Bahir Dar i tam spróbować szczęścia. Tylko że do Bahir Dar były 3 godziny drogi, a odwołane loty poranne nic dobrego nie wróżyły. Dodatkowo nie działał Internet – z uwagi na stan wyjątkowy można go używać tylko przez stałe łącza.
Była już 17.00, kiedy nasz przewodnik przypadkowo trafił na informację, że lot popołudniowy z Addis do Bahir Dar został zrealizowany. Lot powrotny był zaplanowany na 18.15, ale miał być w pełni zajęty. Poza tym mieliśmy jeszcze prawie godzinę do lotniska. Trzeba było jednak spróbować. Kierowca nacisnął na gaz i o 17.45 byliśmy na miejscu. Tam trochę niepewności, ale ostatecznie się udało! Jako niemal ostatni wsiedliśmy do samolotu i odetchnęliśmy z ulgą. Na szczęście lot nie był w pełni zabukowany, nawet było jeszcze kilka wolnych miejsc, co nas uratowało. Ale był to najbardziej męczący i stresujący dzień całego wyjazdu.