To był długi dzień, chyba najdłuższy i najbardziej męczący podczas tej podróży. Wstaliśmy o 6.30, a w hotelu zameldowaliśmy się dopiero o 20.30. I podczas tak długiego dnia zwiedziliśmy tylko dwa miejsca. Ale za to jakie! Pierwszym z nich był
Abuna Yemata Guh. Kościoły Wschodu lubowały się w tworzeniu świątyń w trudnych miejscach, ale Abuna Yemata Guh był chyba najbardziej niedostępnym z tych, które było mi dane do dziś widzieć. Aby się tam dostać, trzeba wspiąć się po niemal pionowej skalnej ścianie. Na szczęście lokalni mieszkańcy dorabiają sobie pomagając zwiedzającym i w tym przypadku oferowali uprząż, asekurację na linie i osobistą pomoc w najtrudniejszych fragmentach. Bez tej pomocy z naszej rodziny tylko ja byłbym w stanie się wspiąć, ale też nie czułbym się dobrze nie mając żadnej asekuracji. Zdecydowanie nie jest to miejsce dla osób z lękiem wysokości, idzie się wąską półką, gdzie nie postawisz nawet obok siebie dwóch stóp, a fałszywy ruch kończy się upadkiem kilka metrów niżej. A przy kościele stoi się na skalnej półce bez barierki, gdzie spaść już można nie kilka, ale co najmniej kilkadziesiąt metrów w dół.
Nieco wyczerpani dotarliśmy w końcu na szczyt. Na szczęście to, co tam zastaliśmy, z nawiązką wynagrodziło wszelkie trudy. Abuna Yemata Guh zgodnie z tradycją został założony przez Abunę (Abbę) Yemata, jednego z tzw. Dziewięciu Świętych Etiopskiego Kościoła Ortodoksyjnego już w V w. n.e. I właśnie z tego okresu pochodzą wspaniałe freski znajdujące się w malutkim kościele na skale. I w przybliżeniu tak samo stara jest trzymana tu Biblia z kartkami z koziej skóry. Tak unikalny egzemplarz obecny tu zakonnik ciągle wyjmuje i pokazuje zwiedzającym – rzecz nie do pomyślenia nigdzie w Europie.
Przy okazji – to już mój w sumie dwudziesty dzień w Etiopii, a dopiero pierwszy raz byłem we wnętrzu kościoła należącego do Etiopskiego Kościoła Ortodoksyjnego. Tym samym odwiedziłem co najmniej po jednym egzemplarzu świątyni należącej do tzw. Kościołów orientalnych, tj. koptyjskiego, etiopskiego (wraz z erytrejskim), syriackiego, malankarskiego i ormiańskiego.
Po zejściu na dół było nam ciągle mało ekstremalnych wrażeń. To znaczy mnie i synowi, bo kolejny klasztor, do którego się udaliśmy, jest dostępny tylko dla mężczyzn. Mowa oczywiście o
Debre Damo, który moim zdaniem może walczyć o tytuł najbardziej niedostępnego klasztoru świata. Debre Damo zbudowany został nieco później niż Abuna Yemata Guh, bo w VI w., i też jest przypisywany jednemu z Dziewięciu Świętych – tym razem Abunie Aregawi. Ów święty zgodnie z tradycją oglądał niedostępny szczyt górski i nie znalazł sposobu, aby się tam dostać. Z pomocą przyszedł mu zesłany przez Boga wąż, po którym jak po linie Abuna Aregawi wspiął się na górę i założył tam klasztor.
Dziś, aby się dostać do Debre Damo, nie trzeba korzystać z pomocy boskiej, choć niektórzy na pewno o nią wołają. Kluczowym fragmentem jest kilkunastometrowa, praktycznie pionowa ściana, po której należy wejść na górę (i oczywiście potem zejść w dół). Adepci wspinaczki pokonają ją bez problemu, dla pozostałych 99% populacji byłoby to niemożliwe. Stąd też chętni są przepasywani mocną liną do asekuracji ze skóry koziej lub bydlęcej, a w rękach trzymają grubą linę konopną, po której mają się wspinać. Trzymający linę asekuracyjną trochę pomagają ciągnąc delikwenta w górę, ale większość pracy musi wykonać on sam. Z dumą oświadczam, że udało mi się wejść, a z jeszcze większą dumą – że udało się to mojemu 11-letniemu synowi. Ale jutro obu z nas będą solidnie boleć ręce i nogi.
Na szczycie góry jest rozległy kompleks, w którym mieszka około 300 osób. Wszystkie materiały po dziś dzień są dostarczane w ten sam sposób, czyli właśnie przez wciągnięcie na linie. Sam zresztą pomagałem wciągnąć na górę długi drewniany drąg – pracowało przy tym sześciu chłopa solidnie się pocąc, a drąg wcale nie był jakiś bardzo ciężki.
W centrum znajduje się oryginalny kościół z VI wieku, choć nie tak piękny jak ten z Abuna Yemata Guh, posiadający oryginalną drewniano-murowaną architekturę, starożytną Biblię czy malowidła z epoki.
Dziś rysunku Martyny nie ma, za bardzo była zmęczona. Obiecała nadrobić jutro.