Dzisiejszy dzień był mało intensywny, jeśli chodzi o atrakcje. Spaliśmy w lokalnym guesthouse, ze wspaniale pomalowaną strefą wspólną i wyrobami lokalnego rzemiosła na ścianach. Zjedliśmy lokalne śniadanie – najpierw ciasto z jajkiem smażone w głębokim tłuszczu jak pączki, potem na dobitkę coś w rodzaju naleśników z jajkiem, jedzonych z miodem. W Etiopii trudno wstać od stołu nie będąc najedzonym. Porcje są ogromne, zamawiamy zwykle trzy dania, a czasem nawet tylko dwa, a i tak cała czwórka wychodzi pełna.
Po śniadaniu zabraliśmy się za zwiedzanie
Hararu. Miasto jest bardzo stare, przewodnik twierdził, że drugie najstarsze w Etiopii po Aksum, i aż do XIX w. było niezależnym państwem. Widać tu wpływy arabskie, afarskie, oromijskie, włoskie, brytyjskie, portugalskie, francuskie, a nawet indyjskie. Włosi podczas zaledwie 6-letniej okupacji zbudowali tu największy meczet i kilka budynków, które przetrwały po dziś dzień. W dużej mierze domy są jednak starsze, stare miasto zachowało swój charakter sprzed kilku wieków. Mury obronne – praktycznie nienaruszone po dziś dzień – pochodzą z połowy XVI w.
Nasza wycieczka była typowym zwiedzaniem tego typu miejsca. Najpierw poszliśmy na targi mięsne – jeden dla muzułmanów, drugi dla nielicznych tu chrześcijan. Okazuje się, że po dziś dzień muzułmanie nie kupują mięsa chrześcijańskiego (co jest zrozumiałe), ale działa to również w drugą stronę – chrześcijanie nie jedzą mięsa halal. Podobno w większych miastach takie zasady nie obowiązują, ale tu najwidoczniej tak. A wszędzie dla członków etiopskiego kościoła ortodoksyjnego jedzenie wielbłądziego mięsa jest zupełnie zabronione.
Zwiedziliśmy również targ przypraw, jakiś sklep z rzemiosłem, palarnię kawy i dwa muzea – jedno z nich poświęcone znanemu francuskiemu poecie Arturowi Rimbaudowi, który przybył tu w ramach ekspedycji i być może żył. Niektóre domy i fragmenty murów są bardzo stylowo pomalowane. Osobliwością Hararu są meczety – w mieście jest ich 99 (tyle, ile imion Allacha), z czego w obrębie murów miejskich aż 87 – to chyba największe zagęszczenie meczetów na całym świecie, choć niektóre z nich są oczywiście bardzo malutkie. A do miasta prowadzi 5 bram – tyle, ile filarów wiary muzułmańskiej.
Chyba najbardziej spektakularnym elementem dzisiejszego „dziennego” zwiedzania Hararu była wizyta w części dla rzeźników. A to z powodu dziesiątek krążących wokół kań czarnych. Ptaki te są regularnie dokarmiane przez rzeźników i każdy turysta może to zrobić samodzielnie. Wystarczy, że wyciągnie w górę rękę z kawałkiem mięsa i nie wiadomo kiedy ten kawałek znika w szponach tego ptaszyska. Dzieci spróbowały i nie będę ukrywał, że podczas karmienia były nieco przestraszone. Ale już chwilę później bardzo im się podobało!
Dalsza część dnia to droga, której największą atrakcją były siedzące przy ulicy pawiany. Śpimy w Awasz, dotarliśmy tu jak na nas wcześnie, bo przed 18.00. Ale inaczej się nie dało, po zmroku droga do Awasz nie jest ponoć zbyt bezpieczna. Po drodze trzeba minąć checkpoint z chyba kilometrową kolejką. Na szczęście jako turyści byliśmy uprzywilejowani i minęliśmy tę kolejkę bokiem.