Wczoraj nie mieliśmy internetu w pokoju, w związku z czym nadrabiam podwójnym wpisem dzisiaj. Wczorajszy dzień pokazał, że nawet z przewodnikiem i kierowcą nie wszystko jest przewidywalne, łatwe i proste. Ułożyłem sobie trasę, której części nigdy w życiu nie pokonał nasz kierowca z 15-letnim doświadczeniem. Byliśmy więc na własne życzenie testerami i test ten nie wypadł szczególnie pozytywnie.
Pierwotnie chciałem zobaczyć piękne jaskinie Sof Omar, ale okazały się zamknięte, więc odpuściliśmy je kompletnie, zmieniając nieco trasę. I już po 20 kilometrach straciliśmy asfalt, aby nie odzyskać go już do końca tego dnia, przejeżdżając tak koło 300 kilometrów.
Na marginesie – przejeżdżaliśmy przez żyzną okolicę, pełną pól uprawnych, przede wszystkim z jęczmieniem i pszenicą. Praktycznie wszystkie te pola są obrabiane mechanicznie. Jakiż kontrast w porównaniu z Madagaskarem, gdzie ludzie wszystko robili ręcznie. W ogóle w porównaniu z Madagaskarem Etiopia wygląda pod każdym względem bogaciej, mimo że oba te kraje kwalifikują się jako biedne.
W międzyczasie mieliśmy tylko jeden przystanek, w
Dire Szejk Husejn. Miasteczko jest położone pośrodku niczego i jest kompletną dziurą. No, prawie kompletną, bo posiada mauzoleum Szejka Husejna, XIII-wiecznego uczonego z Somalii, który zaprowadził islam do wschodniej Etiopii i założył Sułtanat Bale. Mauzoleum jest uważane przez niektórych za najświętsze miejsce muzułmanów w Etiopii i jest celem pielgrzymek upamiętniających dzień urodzin i śmierci Szejka Huseina.
Za zwiedzanie mauzoleum zapłaciliśmy 3000 birr (25 USD po nieoficjalnym kursie, aż 50 USD po oficjalnym) i było to ewidentne zdzierstwo, bo miejsce nie jest tego warte. Już przed głównym wejściem musieliśmy zdjąć buty, co wszystkich przyprawiło o duży dyskomfort. Na bosaka trzeba było iść przez nierówną ścieżkę z niesamowicie nagrzanymi kamieniami i drobnymi cierniami, które co i rusz wbijały się w stopy. Nawet ja miałem tego serdecznie dość, o dzieciach nie wspomnę. Pod koniec Martyna była cały czas noszona na rękach, ku uciesze i śmiechom miejscowej dzieciarni. Przez te ciernie obawiałem się jakiegoś zakażenia stopy, ale na razie, odpukać, nic na to nie wskazuje.
Samo mauzoleum jest malutkie, pozbawione zdobień – ba, pozbawione nawet podłogi. Opiekun tego miejsca posmarował nam czoła popiołem czy też piaskiem z mauzoleum, sam sobie posmarował nawet usta i wydawało się, że ten popiół zjada. Cóż, przynajmniej środę popielcową mamy awansem zaliczoną.
Obok mauzoleum Szejka Huseina są jeszcze pomniejsze mauzolea jego dzieci oraz uczonego o przydomku Bagdadi, który przybył na spotkanie z Husejnem aż z samego Bagdadu. Nieopodal znajduje się sadzawka wykopana w czasach samego Szejka Husejna. Dziś jest pokryta rzęsą, ale ludzie ciągle z niej piją wodę – sami byliśmy tego świadkami. Tych kilku informacji dowiedzieliśmy się od naszego oprowadzacza, ale słowo daję, że nic więcej. Widać, że miejsce nie jest zupełnie przygotowane pod kątem turystycznym.
Do Dire Szejk Husein jechaliśmy prawie pięć godzin, a to była dopiero połowa drogi. Mieliśmy dojechać do miejscowości Mechara, 150 kilometrów dalej, co na wąskiej, górskiej drodze oznaczało jakieś 4-5 godzin jazdy przez niemal zupełne pustkowie. I słowo daję, przez pierwsze 80 kilometrów minęliśmy zaledwie trzy samochody. Dobrze, że przynajmniej widoki wynagradzały nieco trudy jazdy.
Dojechaliśmy do Mechary, aby się przekonać, że nie ma tam żadnego sensownego miejsca do spania. Kierowca zasugerował dalszą jazdę, do oddalonej o kolejne 40 km miejscowości Gelemso. W Gelemso z hotelami było tylko nieco lepiej, ale była już 19:30 i trzeba było brać to, co dają. Ostatecznie przespaliśmy się w hotelu bez ciepłej wody i z zewnętrznym prysznicem, w którym nie działało światło. Jakoś przeżyliśmy, ale rysunek Martyny jasno wskazuje, jak bardzo jej się podobało.
Nasz przewodnik podsumował, że już nigdy nie zrobi tej trasy z turystami, chyba, że z kucharzem i sprzętem kempingowym.
________
Noc była lepsza, niż się spodziewaliśmy, a śniadanie nadspodziewanie smaczne. Dziś też czekała nas długa droga, na szczęście w większości po asfalcie, więc wyruszyliśmy w całkiem dobrych humorach. Po drodze zwiedziliśmy znany kościół św. Gabriela w Kulebe - niestety, jak zwykle z zewnątrz, z powodu jakiegoś nabożeństwa. A obiad zjedliśmy w Dire Dawa, oglądając historyczny budynek kolei Addis Abeba – Dżibuti, zbudowanej jeszcze przez Francuzów. Dworzec obejrzeliśmy też w pobliskim Cinele (Chinele, Chenele), które administracyjnie należy już do regionu Somali.
Gwoździem programu dzisiejszego dnia było
karmienie hien – atrakcja dostępna ponoć tylko w jednym miejscu na świecie – Hararze. Miejsce jest położone tuż poza murami starego miasta, a zwyczaj trwa już ponoć ponad 400 lat. Turystów było dziś wielu, a każdy z nich miał możliwość nakarmienia hien, których też było w okolicy kilkanaście. Mistrz ceremonii wkładał mięso na patyczek który kazał najpierw trzymać go w ręce, a potem wsadzić końcówkę do buzi. Największą radochę miała oczywiście Martyna.