Dziś miał być luźny dzień, ale jak to u nas bywa, aż taki luźny wcale nie był. W całości przeznaczyliśmy go na zwiedzanie
Parku Narodowego Gór Bale, kolejnego świeżego wpisu na listę UNESCO. Park czekał na wpis prawie 45 lat, pierwszą przymiarkę zrobiła Etiopia na sesję w 1979 r. Wreszcie się doczekał i chyba zasłużenie, bo jest pod wieloma względami unikalny i ważny dla trzech krajów – rozpoczynające się tu rzeki zasilają w wodę Etiopię, Kenię i Somalię. A mają się z czego zasilać, bo pora deszczowa trwa tu 9 miesięcy. Na szczęście styczeń to pora zdecydowanie sucha, ale i tak wczoraj trochę kropiło.
Park jest znany ze swojej bioróżnorodności – od lasów mieszanych poprzez lasy z efektownie kwitnącym gatunkiem hagenia abyssynica do wrzosowisk i zupełnie jałowego krajobrazu w najwyższych partiach. A w południowej części - Lesie Harrena – króluje prawdziwie tropikalna roślinność. Nie mniej bogata jest fauna, której tylko małą część udało się zobaczyć, a jeszcze mniejszą – sfotografować.
Granicę parku przekroczyliśmy już pół godziny po wyjeździe z hotelu i niemal natychmiast krajobraz się zmienił – wyjechaliśmy z lasów na pokryte wrzosowiskami i mchem łąki. Nic dziwnego, w końcu byliśmy już na wysokości 3000 metrów. Im dalej, tym wyżej – skończyliśmy na wysokości
4377 m. n.p.m., na szczycie Tulu Dimtu. Droga, która tu prowadzi, to najwyżej położona droga w Afryce!
Na szczycie krajobraz był jeszcze surowszy, a półgodzinny trekking, który zrobiliśmy nieopodal, przyprawił prawie wszystkich o ból głowy – wysokość daje się mocno we znaki, a przecież po drodze nie mieliśmy żadnej aklimatyzacji.
Na szczęście godzinę później zjechaliśmy jakiś kilometr niżej, do
Lasu Harenna. Tam zrobiliśmy dwa trekkingi – pierwszy w fantastycznym lesie, który mógłby służyć za scenografię baśni. Drugi, dłuższy, już w typowej dżungli, pokrytej głównie bambusami. Doszliśmy do wodospadów nazwanych przez przewodnika Bambusowymi, choć nie jest to chyba oficjalna nazwa, skoro nie potwierdza jej strona parku narodowego. Poza wodospadami udało nam się zobaczyć występujący tylko tu gatunek małpy –
Bale Mountains vervet (Chlorocebus djamdjamensis), nazywanej też dżam dżam. Małpy te są bardzo płochliwe, stąd nie najlepszej jakości zdjęcie ze sporej odległości.
Więcej szczęścia mieliśmy w drodze powrotnej, w której przewodnik postawił sobie za punkt honoru wytropienie
wilka etiopskiego, zwanego też kaberu lub szakalem etiopskim, gatunku endemicznego dla Etiopii. I to się udało, wilki widzieliśmy ze trzy razy, a ostatnim razem niemal przebiegły nam przez drogę. Gatunek żywi się przede wszystkim szczurami, których widzieliśmy całe mrowie. Niestety, są tak ruchliwe i płochliwe, że żadnemu nie udało się zrobić zdjęcia.
Trzy rodzaje zwierząt, których nie udało mi się sfotografować, namalowała Martynka.