Ostatniego dnia zabijaliśmy trochę czas w stolicy Madagaskaru.
Antananarywa jest miastem średnio przyjaznym dla zwiedzających. Jest tu kilka zabytków, ale nie ma nawet porządnego muzeum (jest kilka pomniejszych, ale muzeum narodowego jeszcze się Madagaskar nie doczekał). W dodatku wszystkie miejsca , w których jako tako można pospacerować (np. parki), były zamknięte. Wkrótce wybory i miłościwie panujący prezydent Andry Rajoelina, starający się o reelekcję, nie może dopuścić do żadnych demonstracji. Rajoelina stara się zachować pozory demokracji, ale widać gołym okiem, że wybory to farsa. Szkoda, gość ma 49 lat, rządzi już 14 i żadnymi specjalnymi sukcesami nie jest w stanie się pochwalić. Jeśli pójdzie w ślady innych afrykańskich watażków, może spokojnie rządzić jeszcze ze 30 lat, a Madagaskar w tym czasie będzie okupował miejsce w pierwszej dziesiątce najbiedniejszych krajów świata.
Wracając do Antananarywy – staraliśmy się wycisnąć z tego miasta to, co można. Atrakcją numer jeden jest górujący nad miastem pałac królowej
Rova Manjakamiadana. Pałac spłonął w 1995 r. i został ładnie odrestaurowany, ale nie da się ukryć, że w środku czuć nowość. Nic ze środka nie pokażę, bo panuje tam absurdalny zakaz robienia zdjęć wewnątrz. Na pewno warto go zwiedzić, choć raczej nie z przewodnikiem – nasz tak nas zdenerwował swoją ignorancją, że chciałem go wykopać w połowie zwiedzania.
Na wzgórzu królewskim znajduje się też m.in. inny pałac Andafiavaratra (zamknięty) oraz katedry protestancka i katolicka. Wszystko to powstało w XIX w., kiedy to królowie Madagaskaru otworzyli się na chrześcijaństwo. Nie wyszło im tak, jak nie przymierzając Mieszkowi I, tzn. nie ochronili niezależności - pod koniec XIX w. Madagaskar stał się francuskim protektoratem.
Poza wzgórzem królewskim zwiedziliśmy jeszcze ładny kościół Faravohitra, budynek dworca kolejowego Soarano czy z zewnątrz meczet Chodży. Ten ostatni w środku można oglądać tylko po zaproszeniu (!). Całości dopełniła wizyta w tzw. muzeum etnograficznym (słabiutkie) w jednym z 12 pałaców królewskich w Ilafy.
Na tym kończę relację z Madagaskaru – kraju niesamowicie ciekawego przyrodniczo, gdzie praktycznie w każdym parku narodowym występują endemiczne dla niego rośliny i zwierzęta. Numerem jeden zdecydowanie była wizyta w Tsingy de Bemaraha i obejrzenie unikalnych w skali światowej formacjach skalnych. Wielka szkoda, że Tsingy jest tak trudno dostępne, droga tam i z powrotem to prawdziwa męka. Ogólnie na 12 pełnych dni na Madagaskarze cały czas w drodze byliśmy przez 4 dni, a w kolejnych 5 spędziliśmy w samochodzie ponad 6 godzin. Inaczej się niestety nie da, Madagaskar to kraj z fatalnymi drogami. Transport lotniczy jest bardzo drogi i bardzo niepewny.
Na szczęście jest to kraj tani, choć nie we wszystkich aspektach tak samo. Niezwykle tanie są noclegi – za 4-osobową rodzinę nigdy nie zapłaciłem więcej niż 160 tys. ariary bez śniadania w dobrych na ogół warunkach. W porównaniu do noclegów relatywnie drogie są posiłki – danie obiadowe kosztowało średnio od 15 do 40 tys. ariary.
Poniżej garść informacji o innych cenach (dla przypomnienia, 1 tys. ariary to prawie równo 1 PLN):
Wypożyczenie samochodu 4x4 z kierowcą – 250k ariary za dzień bez paliwa.
Litr diesla to 4,9k ariary (stała cena w całym kraju). Podczas naszej podróży spaliliśmy paliwo za około 1,8 mln ariary.
Woda 1,5l – 2,5-3k, piwo 5k (bardzo podobne ceny w restauracjach i w sklepach), mocne alkohole lokalne w ogóle śmiesznie tanie (rum potrafi być tańszy niż piwo). Wstępy do parków narodowych wyszły średnio po ok. 70k za osobę wliczając w to przewodnika.
Madagaskar to kraj gotówkowy. Trzeba wymienić (króluje zdecydowanie euro, przelicznik w granicach 4500 MGA/EUR) lub wyciągać z bankomatu. O ile na lotnisku udało mi się wyciągnąć pieniądze z bezprowizyjnego bankomatu BMI, nigdzie później w kraju ta sztuka mi się nie udała. Moja karta BNP Paribas nie działała w żadnym bankomacie oprócz Societe Generale, który jednak pobierał 9,5k ariary prowizji, ale pozwalał wyciągnąć maksymalnie aż 800k. I tak wyszło taniej niż wymiana z euro. Kartą udało mi się zapłacić tylko raz – w centrum handlowym w stolicy.
Pomimo trudności transportowych kraj jest bardzo przyjemny, ludzie życzliwi, policja raczej niezainteresowana samochodami z turystami. Cały czas czuliśmy się też bardzo bezpiecznie, choć nasz kierowca czasem, najczęściej w okolicach targów, przestrzegał nas przed pilnowaniem pieniędzy i aparatu. Oczywiście sporo żebrzących, w tym oczywiście dzieci.
W większości przypadków jakiś internet był dostępny w pokojach. Zabezpieczyłem się kupując kartę SIM na lotnisku – koszt to o ile dobrze pamiętam 75k ariary za 12 GB. Wszędzie, gdzie spaliśmy, miałem zasięg LTE, raz H+. Poza miastami z zasięgiem bywało różnie.
Dzięki serdeczne za uwagę i do następnej podróży, która wg planów ma nastąpić w ferie zimowe. Będzie bardzo interesująco!