Zbudziliśmy się o 5.30, o 6.00 zjedliśmy śniadanie, a już o 6.30 wyruszyliśmy do kasy biletowej Parku Narodowego Tsingy de Bemaraha. Bilet wstępu kosztował 55k ariary za dorosłego i 25k za dziecko. Ponadto trzeba było wyłożyć 165k za obowiązkowego przewodnika i 20k opłaty miejscowej. W sumie za 4-osobową rodzinę wyszło 345 tys. ariary (przypomnę, ok. 350 zł). Nie obyło się bez absurdów – za bilety trzeba zapłacić mobilnie (czyli nie kartą), w związku z czym musieliśmy pojechać do wioski i zabulić dodatkowe 8k ariary prowizji, a potem wrócić do kasy biletowej.
Nasz przewodnik nazywał się Julian, co od razu wzbudziło wesołość dzieci (skojarzenia z Królem Julianem, jakby ktoś nie wiedział). Z Julianem na pokładzie, cisnąc się we czwórkę na tylnym siedzeniu, przez nieco ponad godzinę jechaliśmy do samego parku. Na miejscu wybraliśmy najbardziej popularną trasę Amdamozavaky – niecałe 4 km i około 4 godzin drogi. Trasa rzeczywiście zajęła nam 4 godziny, ale można by ją pokonać o wiele szybciej, gdyby w najpopularniejszych miejscach nie trzeba było czekać w kolejce. Przed startem założyliśmy obowiązkową uprząż – miała się parę razy przydać.
Początek trekkingu to wędrówka przez spalony busz, co nawet w porannym słońcu nie należało do przyjemnych. Szybko weszliśmy w gęstszy las, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć iguanę, dwa gatunki lemurów i perfekcyjnie zakamuflowaną sowę. A jeszcze kawałek dalej rozpoczęły się tsingy – ostre jak igły wapienne skały. Nazwa tsingy oznacza „chodzenie na paluszkach” – lokalni mieszkańcy podobno są w stanie po nich chodzić bosą stopą, stąpanie rozpoczynając od palców. Trudno w to uwierzyć patrząc na te skały, które ciężko czasem nawet chwycić ręką nie ryzykując poharatania.
Za chwilę zaczęła się prawdziwa wspinaczka, z całkiem trudnymi fragmentami. Wielu miejsc nie dałoby się przejść, gdyby nie wsparcie w postaci lin czy drabin. Trasa jest dość trudna, ale bez przesady – spokojnie pokonała ją idąca obok nas grupa emerytów z Francji. Im ktoś mniejszy i chudszy, tym ma łatwiej – Martyna była w swoim żywiole. Trasa jest super zróżnicowana – mamy tu przeciskanie się pod i między skałami, chodzenie po jaskiniach itd.
Wreszcie weszliśmy na szczyt, do kilku punktów widokowych. Nie trzeba nic więcej mówić – zdjęcia mówią same za siebie. Madagaskarskie tsingy to miejsce absolutnie unikalne w skali świata,
nietypowa erozja tych wapiennych skał na taką skalę nie zdarzyła się nigdzie indziej.
Po nasyceniu się widokami przeszliśmy do ikonicznego punktu całego Tsingy de Bemaraha – wiszącego mostu. Na zdjęciach wydaje się bardzo długi i dość niebezpieczny, w rzeczywistości jest całkiem krótki, choć osoby z lękiem wysokości mogą mieć problem z przejściem.
Po 4 godzinach wróciliśmy do punktu wyjścia, solidnie zmęczeni – w upale 37 stopni wypiliśmy w sumie jakieś 7 litrów płynów. Mieliśmy ze sobą lunch piknikowy, ale nikt nie miał ochoty na jedzenie. Zjedliśmy go dopiero po powrocie do hotelu.
Przewodnik namawiał nas jeszcze na wieczorne zwiedzanie wioski i poszukiwanie kameleonów, ale cena 35k ariary za osobę wydała mi się wygórowana. Kameleony mamy nadzieję zobaczyć później.
PS Dawno nie było notatek Martyny. Zapewniam, że je robi codziennie, ale już po tym, jak wysyłam wpis. Obiecuję wkrótce nadrobić hurtem.