Skoro zagadka rozwiązana, najpierw krótkie wyjaśnienie tytułu podróży. Sama nazwa Madagaskar ma cztery sylaby i należy do dłuższych pojedynczych nazw krajów. Z 30 największych miast kraju tylko 3 mają mniej niż 4 sylaby. Tu niemal wszystkie nazwy geograficzne (i w dużej mierze nazwy własne) są strasznie długie. Ma to związek z budową słów w języku malgaskim (te długie są zbitką dwóch-trzech mniejszych), ale rzuca się w oczy.
Wyjazd na Madagaskar to dla nas przełamanie dwóch tabu w podróży z dziećmi. Po raz pierwszy pojechaliśmy do kraju, w którym pobyt wiąże się z bardziej istotnym ryzykiem chorób tropikalnych z malarią na czele (niektórzy twierdzą, że odwiedzone 6 lat temu Wyspy Św. Tomasza i Książęca też mają duże ryzyko malarii, ten kraj wymyka się jednak prostym podziałom). Dzieci i Kasia przyjmują Fulcimar, wszyscy się psikamy Muggą, ale do tej pory (odpukać) nie znaleźliśmy tu żadnego komara. Po raz pierwszy też odkąd Adam opuścił klasy 1-3 świadomie zabieramy go ze szkoły. Nie ma jednak lekko – zarówno Adam, jak i Martyna muszą wieczorami nadrabiać szkolne zaległości.
Jak zwykle planowaliśmy zwiedzanie wynajętym samodzielnie samochodem bez kierowcy. Stety niestety, przygotowując się do wyjazdu zostawiłem na ostatnią chwilę kwestię wynajmu samochodu i dopiero w czwartek, 6 dni przed przylotem, zarezerwowałem go w jedynej sieciówce dostępnej na Madagaskarze, czyli Avis. Malutki Nissan Baleno na 12 dni miał kosztować ponad 650 euro, a więc niemało. W piątek rano dostałem strzał w nos – Avis napisał, że nie ma żadnych wolnych samochodów. Trochę w to wątpiłem – na Madagaskarze zaczyna się pora deszczowa i niski sezon – ale trzeba było szukać innych opcji. No i znalazłem, bo w tej samej cenie znalazłem auto 4x4 z kierowcą w jednym z lokalnych biur podróży – Madagascar Tour Expedition! Madagaskar to chyba jedyny kraj, w którym są możliwe takie dziwactwa, że samodzielne wynajęcie gorszego samochodu jest droższe od wynajęcia lepszego samochodu z kierowcą.
Oba loty Air France przebiegły spokojnie, choć lot międzykontynentalny w ciągu dnia jest chyba jeszcze bardziej męczący, niż w nocy. W końcówce lotu na Madagaskar podszedł do mnie steward i zapisał żonę i dzieci do programu lojalnościowego Flying Blue. Zastanawiałem się wcześniej, czy warto, ale nie miałem czasu na sprawdzenie. Skoro całą robotę wykonał za mnie kto inny, oczywiście się zgodziłem, ale czy to będzie miało jakikolwiek sens ekonomiczny – zobaczymy.
Samolot przyleciał do Antananarywy o 23.15, ale prawie do północy staliśmy w kolejce do kontroli granicznej. To nie jest wcale tak długo, często gdy na małe lotnisko przylatuje wielki samolot, zatyka się ono zupełnie. Jeszcze w samolocie dostaliśmy specjalne „paszporty” z dwoma wyrywanymi kartkami do wypełnienia, które potem zgarnęli pogranicznicy. Jako, że planowaliśmy przebywać krócej niż 15 dni, nie potrzebowaliśmy wizy, a płaciliśmy jedynie 10 euro „opłaty serwisowej”. Przy okazji – Madagaskar to chyba najbardziej otwarty kraj na świecie, obywatele wszystkich państw (nawet Afganistanu, Syrii, Iraku itd.) mogą tu uzyskać wizę on arrival bez dodatkowych warunków.
Standardowo po przylocie udałem się do bankomatu (omijać Societe Generale, w odróżnieniu od niego drugi bankomat jednego z lokalnych banków nie pobiera prowizji), a potem po zakup karty SIM. Dla Polaków ariary – waluta Madagaskaru – ma bardzo przyjemny przelicznik. Mniej więcej tysiąc ariary to 1 PLN, więc wystarczy podzielić cenę przez 1000 żeby się zorientować, ile co kosztuje. Niestety najwyższy nominał to marne 20000 ariary, a więc następnego dnia 1000 euro dostałem bardzo gruby plik banknotów.
Do hotelu przyjechaliśmy trochę po 1 w nocy, a już o 7 czekała nas pobudka. 5,5 godziny snu to zdecydowanie za mało, dopiero dziś
inshallah w pełni odeśpię. O 8 zamówiony kierowca przyjechał po nas i udaliśmy się do pierwszej atrakcji. Stolica z rana wydała się typowym afrykańskim molochem z wszechobecnym chaosem. W jednym Antananarywa jest prawdziwą „wizytówką” kraju, a konkretnie w fatalnych drogach. Nie znaleźliśmy tu żadnej ulicy z więcej niż jednym pasem w tym samym kierunku, korki panują więc niemiłosierne. I tak jest póki co wszędzie, dlatego podawane przez Google Maps przeciętne w granicach 30-40 km/h nawet na długich dystansach niestety sprawdzają się co do joty.
Mimo, że od pierwszej atrakcji dzieliło nas tylko 30 km, dojazd do niej zajął nam ponad półtorej godziny. Rozpoczęliśmy od wpisanego na listę UNESCO królewskiego wzgórza Ambohimanga, tradycyjnego miejsca pobytu i nieformalnej stolicy królów Madagaskaru od początku XVIII w. aż do podbicia przez Francję prawie 200 lat później. Wjazd za 10k ariary, obowiązkowa przewodniczka chciała „co łaska” i dostała potem 20k, ale było warto, bo opowiedziała dużo ciekawostek. Zdjęcia tylko na zewnątrz, ale Martyna pośpieszyła z rysunkiem wnętrza.
W „pałacu” mieszkał król z ulubioną żoną (wszystkich miał 12 – najbardziej doskonała liczba wśród ówczesnych Malgaszów) – on na łóżku, po którym się wspinał na drabince, ona na dole. Musiał się chłopina dowartościować, miał sam zaledwie 145 cm wzrostu. Łóżko stało w północno-wschodnim kącie pałacu, uważanym za święty – bo właśnie z północnego wschodu (obecnej Malezji i Indonezji) przybyli przodkowie Malgaszów. Jedzenie gotował sobie i żonie sam, obawiając się otrucia (jak to mówią, nigdy nie wierz kobiecie :)). Wszystko w jednej izbie, a więc szału i specjalnego komfortu jak na króla nie było. Jak przychodzili goście, wspinał się na belkę u powały, aby podsłuchiwać, i dopiero wtedy, gdy mówili o nim dobrze, łaskawie schodził na dół. Po kąpieli nie wycierał się ręcznikiem, tylko kładł na pobliskiej skale i wysychał na słońcu.
Tuż przy głównej bramie na królewskie wzgórze położono kamień, na którym zabijano na ofiary bydło zebu. Co ciekawe, ofiary ze zwierząt składa się tu po dziś dzień. Martyna zrobiła sobie pamiątkowe zdjęcie z kaczką, która za chwilę miała stracić życie za pomocą sierpa… Na szczęście tej ceremonii nie musieliśmy już oglądać… Ale żeby tradycji 1 listopada stało się zadość, odwiedziliśmy królewskie groby. Jak wyjaśniła przewodniczka, nie wolno było mówić, że boscy królowie malgascy umierali, stąd po ich śmierci mówiono, że tylko „odwracali głowę”.
Z Ambohimangi do Antsirabe, gdzie śpimy, droga miała wynosić cztery i pół godziny. Z przerwą na obiad zajęła nam prawie siedem, z czego ostatnia godzina w rzęsistym deszczu. Z luźnego dnia zrobił się bardzo intensywny. Padamy, a jutro czeka nas jeszcze więcej jazdy…