Powrót zajął nam równo 24 godziny. Wstaliśmy o 4:30, wyjechaliśmy na lotnisko o 5:00, aby przybyć do Warszawy o pierwszej w nocy, czyli o 5:00 rano czasu kirgiskiego.
Wycieczka bardzo się udała, choć nie udało się przekroczyć granicy z Uzbekistanem – ale szczerze mówiąc nawet nie próbowaliśmy. W 7 dni zrobiliśmy niemal równo 3000 kilometrów (dokładnie chyba 2997), co skutkowało dopłatą 4500 somów (około 230 zł), bo mieliśmy limit tylko 2100. To podrożyło cenę wynajmu do nieco ponad 1000 zł za tydzień. Stara honda wytrzymała, nie mieliśmy żadnej awarii i większych problemów oprócz trudności z przyśpieszaniem pod górkę. 3000 km to sporo, zwłaszcza, że drogi w Kirgistanie pozostawiają wiele do życzenia. Za parę lat powinno być lepiej, Chińczycy intensywnie tu inwestują.
Kirgistan pozostawił po sobie bardzo dobre wrażenie, choć uczciwie trzeba przyznać, że zabytki nie powalają – nie widzieliśmy w zasadzie nic, co by wzbudziło w nas jakiś większy entuzjazm. Na szczęście zrekompensowały to widoki i przyroda. Kirgistan to kraj w większości górzysty i o tej porze roku jest przepięknie – w dole zielone łąki, w górze ośnieżone szczyty.
Największym chyba plusem Kirgistanu są ludzie – przemili, pomocni i towarzyscy. Oczywiście duża w tym zasługa wspólnego języka, tj. rosyjskiego – jeśli w danym kraju mogę się płynnie porozumieć, zyskuje tym od razu parę punktów. W kraju jest bardzo bezpiecznie i ludzie ufają obcym – dość powiedzieć, że nikt nie wymagał od nas zapłaty za nocleg od razu po przyjeździe, a dopiero tuż przed odjazdem.
Jeśli o noclegi chodzi, postawiliśmy na pensjonaty i spanie w domach, przez co ani razu nie zapłaciliśmy więcej niż 35 USD za całą rodzinę. Wiele osób tak sobie dorabia, w tym emeryci – nic dziwnego, skoro średnia emerytura wynosi 10 tys. somów, czyli 500 zł. Wszystkie noclegi rezerwowaliśmy przez booking.com.
Kraj jest bardzo tani – o noclegach pisałem, obiad dla 4-osobowej rodziny to jakieś 50-80 zł (ostatniego dnia zapłaciliśmy 180, ale świadomie za prawdziwą ucztę), bak paliwa to ok. 100 zł (litr benzyny 92 kosztuje 2,5 zł), wstępy są w ogóle śmiesznie tanie – za wejście do muzeum nie zapłaciliśmy nigdy więcej niż 12 zł za 4 osoby.
Pieniądze wypłacałem z bankomatów. Mój bank pozwala na wyciąganie tylko z takich, które nie stosują podwójnego przewalutowania – idealnie do tego celu sprawdziły się bankomaty banku Bay Tushum, które dodatkowo nie pobierają prowizji. Nie wyciągajcie pieniędzy w bankomacie na lotnisku, prowizja jest tam doprawdy złodziejska – ponad 10%! Jeśli komuś brakuje gotówki na lotnisku, można ją wymienić w kantorze – kurs jest tylko nieznacznie niższy, niż w mieście.
Kulinarnie jest całkiem dobrze – wszędzie serwują typowe dla Centralnej Azji potrawy takie jak płow, samsa, lagman. Wegetarianie będą mieć tu bardzo ciężko. Raz zapytałem, czy mają coś bez mięsa i dostałem odpowiedź, że gulasz, w którym mięsa jest niewiele.
Po Kirgistanie nabraliśmy smaku na Azję Centralną, ale w tym roku na pewno tam nie wrócimy – cały urlop mam już zaplanowany w 100%. Najbliższa relacja będzie prawdopodobnie już w czerwcu, z bardzo rzadko opisywanego i trudno dostępnego kraju w Afryce. Dla zaostrzenia apetytu dodam, że na należącej do tego kraju wyspie będę prawdopodobnie pierwszym Polakiem od wielu, wielu lat. Podpowiem, że wyspa wzięła swoją nazwę od dnia, w którym została odkryta. Marianka i Genek pewnie się domyślą (z powodu pozageoblogowych podpowiedzi), dla innych może być trochę trudno.