Miałem lekki stres przed wejściem do samolotu, bo tradycyjnie nie wzięliśmy bagażu rejestrowanego, a Pegasus ma śmiesznie niskie limity objętościowe na bagaż podręczny – standardowa kabinówka nijak się w nie nie zmieści. Ale wszystko przeszło świetnie, a w dodatku kontroler bagażu ulitował się nad Martyna i nie zabrał jej kolorowych nożyczek, które nie wiedzieć czemu wzięła. Tego się po Niemcach nie spodziewałem!
Samolot do Stambułu przybył przed czasem. Lotnisko Sabiha Gokcen nie należy do najprzyjemniejszych na lotach przesiadkowych (przed bramkami panuje straszny tłok), ale te dwie godziny udało się wytrzymać. Nocny lot do Biszkeku też bardzo sprawnie, nawet udało mi się przez chwilę przespać, choć i tak wylądowałem z czerwonymi oczami.
Dawno już nie mieliśmy tak bezproblemowego początku podróży, jak w Kirgistanie. Kontrola paszportowa przeszła błyskawicznie (choć musiałem pokazać pani z okienka, że Polska też jest na jej liście krajów, od których Kirgistan nie wymaga wizy). Kartę SIM kupiłem w mniej niż 5 minut bez żadnego pokazywania paszportu, spisywania danych i tym podobnych ceregieli. Samochód wynająłem wcześniej przez stronę www.avtoprokat.kg, pracownik czekał na nas z kluczykami i po kolejnych 10 minutach mogliśmy jechać. Auto jednak dostaliśmy takie sobie – stara honda z 373 tys. kilometrów przebiegu i kierownicą po prawej stronie! Widać, że swoją eksploatację zaczynała gdzieś w Tokio czy Jokohamie, a w Kirgistanie najprawdopodobniej skończy swój długi żywot. Obawiam się, czy dojedziemy nią do końca, na podjazdach ledwo daje radę z prędkością nieprzekraczającą 50 km/h.
Przy okazji – podczas ostatniej podróży do Egiptu przebąknąłem, że mam niezbyt wielką ochotę na słuchanie rosyjskiego i mówienie w tym języku. W Kirgistanie muszę się przeprosić z językiem Tołstoja – po rosyjsku mówi tu każdy, po angielsku mało kto. Wiele już zapomniałem od czasu studiów, ale do bezproblemowej komunikacji starczy aż nadto.
Kirgistan przywitał nas piękną pogodą – było słonecznie i bardzo ciepło. Ale już po mniej więcej dwóch godzinach poznaliśmy inny Kirgistan – z wysokości 800 m n.p.m. wjechaliśmy na przełęcz na 3586 m n.p.m. i zaczął prószyć śnieg, który zresztą zalega tam do tej pory w ogromnych ilościach. Sprawdziłem profil trasy i pokonaliśmy dziś niewiarygodne 13 tys. metrów różnicy wzniesień, być może więcej, niż w rekordowym dniu
w Peru), a w dodatku po znacznie gorszych drogach. Niestety, póki co muszę stwierdzić, że drogi tu są po prostu fatalne, a po nieprzespanej nocy i w starym rzęchu wytrzęśliśmy się na nich wyjątkowo.
Zwiedzania dziś dużo nie było. W zasadzie dziś poza krajobrazami odwiedziliśmy tylko
Manas Ordo, kirgiską pamiątkę narodową poświęconą Manasowi, legendarnemu bohaterowi spisanego w XVIII w., ale stworzonego ponoć dużo wcześniej eposu. Epos o Manasie liczy 500 tys. wersów i są w Kirgistanie ludzie, którzy recytują go całego z pamięci! Nic zatem zaskakującego, że Manas Ordo jest wyjątkowym dla Kirgizów miejscem. Z perspektywy turysty zagranicznego nie jest to jednak bardzo ciekawe miejsce – większość pomników jest współczesna, a jedynym godnym uwagi monumentem jest wspaniale odrestaurowane mauzoleum z XIV w., w którym jakoby znaleziono szczątki samego Manasa. Rzeczywiście, na miejscu znaleziono szkielet 2-metrowego mężczyzny, co pozwala legendzie żyć.
Śpimy w Toktogule, jutro w planach jeden z najładniejszych parków narodowych w Kirgistanie, o ile w maju będziemy w stanie tam dojechać. Martyna kontynuuje pisanie dziennika – w załączeniu pierwsza z jej notatek.