Standardowo turyści dostają się do Machu Picchu w wygodny sposób – z Cuzco do Ollantaytambo autokarem, a stamtąd pociągiem prosto do Aguas Calientes. Wygoda ma swoją cenę – transport kosztuje dużo więcej, niż bilet wstępu do ruin, u mnie przy 4-osobowej rodzinie stanowiłby ponad 10% budżetu, który miałem przeznaczony na Peru. Mając do dyspozycji samochód i czytając inne relacje wiedziałem, że jest inna, dużo tańsza opcja – dojechać się do miejsca zwanego Hidroelectrica, a stamtąd przejść się wzdłuż torów do miasteczka. Była to opcja z elementem przygody, więc tym bardziej optowałem za jej egzekucją.
Z wypoczętą niemal całodniową labą rodziną wybraliśmy się więc w drogę do Machu Picchu. Mieliśmy na to jakieś 6-7 godzin – dość czasu, żeby zameldować się w Hidroelectrica około 14.30 i przed 17.00 dotrzeć do Aguas Calientes. Byliśmy na tyle zrelaksowani, że po drodze zwiedziliśmy unikatowe
kopalnie soli w Maras, położone na zboczu góry i przez to niezwykle fotogeniczne.
Google Maps pokazywało, że bezpośrednio trasa z Cuzco miała zająć pięć i pół godziny, ze zwiedzaniem Maras jakieś sześć i pół. Profil jest ekstremalny nawet jak na peruwiańskie warunki – rozpoczyna się w Cuzco na 3400 m. n.p.m., przejeżdża przez Ollantaytambo na 2800 aby dalej w kulminacyjnym punkcie osiągnąć ponad 4300, zjechać na 1600 i zakończyć na mniej więcej 2000, po drodze pokonując ponad 90 serpentyn!
Trochę się obawiałem ostatniego odcinka od Santa Maria do Hidroelectrica - wg nawigacji 35 kilometrów miało zająć półtorej godziny, co oznaczało bankowo drogę gruntową w złym stanie. Wjeżdżając na nią mignęła mi jakaś tablica o zamkniętych i otwartych okresach, ale świadomie ją zignorowałem, nie wgłębiając się w treść. Zrobiłem jej zdjęcie w drodze powrotnej.
Była godzina 13.20, kiedy dotarliśmy do szlabanu. Pilnująca go pracowniczka poinformowała nas, że dalej jechać się nie da, na całej długości trwają szeroko zakrojone prace, a drogę otwierają dopiero o 15.00. Poczułem ukłucie paniki – jeśli ten scenariusz miałby się ziścić, dotarlibyśmy do Hidroelectriki po 16.00 i do Aguas Calientes musielibyśmy maszerować w ciemności. A więc dawaj przekonywać panią, że z małymi dziećmi tak się nie da i muszą się nad nami ulitować. Pani pokiwała głową ze zrozumieniem i wykonała kilka telefonów do swojego kierownika. Wszystko na darmo, nawet gdyby kierownik nas puścił, zatrzymalibyśmy się przy wjeździe do tunelu, na którym zgodnie z harmonogramem pracował ciężki sprzęt. Siedzieliśmy więc spokojnie aż do otwarcia drogi, a czas umilała nam dyskusja ze świeżo poznaną parą Niemców, przez prawie rok pokonującą na motocyklach Amerykę Południową.
Drogę otwierali tylko na godzinę, a według nawigacji miała nam zająć godzinę piętnaście. Tak by było w świecie idealnym, w którym nikogo nie musisz wyprzedzać, z naprzeciwka nic nie jedzie i nigdy nie pomylisz drogi. Świat rzeczywisty tak nie wyglądał i gdzieś koło 16.15 byliśmy jeszcze jakieś 3 kilometry od celu. A tam znowu szlaban i informacja, że ponowne otwarcie drogi nastąpi o 18.00. To byłby już prawdziwy dramat, o 18.00 robi się ciemno i całą drogę trzeba by było pokonywać po omacku. Tym razem jednak pani szlabanowa i jej kierownictwo ulegli moim prośbom, puścili nas i przed 16.30 dojechaliśmy do stacji kolejowej Hidroelectrica. Tam na niestrzeżonym parkingu zostawiliśmy samochód (jakby ktoś chciał, jest też opcja strzeżona, ale wymagałaby spędzenia dodatkowych kilkunastu minut na dojazd i shuttle), zabraliśmy małe plecaki i ruszyliśmy w drogę. Mogliśmy jeszcze wybrać pociąg, który właśnie odjeżdżał, ale perspektywa zapłacenia w sumie 130 USD za kilkanaście kilometrów trasy (w jedną stronę! I nie ma zniżek dla dzieci!) sprawiła, że szybko odpuściliśmy tę opcję.
Droga z Hidroelectriki do Aguas Calientes zajmuje standardowo dwie do dwóch i pół godziny. Sprawny piechur pokona ją w półtorej. Poza kawałkiem podejścia na samym początku jest niemal zupełnie płaska, a jedyną trudnością jest przechodzenie pomiędzy torami – ścieżka jest raz po jednej, raz po drugiej stronie. Czasem trzeba też przechodzić po podkładach wiszących w powietrzu nad strumieniem. Jest też niezwykle malownicza, a po drodze można podziwiać egzotyczne rośliny.
Koniec końców nic ani strasznego, ani trudnego. Trasa jest w wąwozie, więc tak koło 17.30 zrobiło się zupełnie ciemno. Świeciliśmy latarkami w telefonie i dołączyliśmy do grupy turystów, która oprócz świateł miała też muzykę - i takim sposobem bez marudzenia ze strony dzieci dotarliśmy do Aguas Calientes. O miasteczku napisano już wiele, więc nie będę się powtarzał – mimo drożyzny udało nam się znaleźć przyzwoity hotel za jakieś 150 złotych za dwa pokoje.
Wejście do Machu Picchu mieliśmy o 7 rano, czekała nas też droga powrotna na piechotę, więc zdecydowaliśmy się na autobus. Przyjemność nie jest tania – 12 USD w jedną stronę, na szczęście jest 50% zniżka dla dzieci. Biedniejszy o 72 dolary kupiłem bilety na dzień następny.
O samym Machu Picchu nie będę za dużo pisał, zainteresowani znajdą masę informacji na Geoblogu i gdzie indziej. Dość powiedzieć, że pogodę mieliśmy fantastyczną, a miejsce zdecydowanie zasługuje na miano jednego z najpiękniejszych na świecie. Miejsce jest niezwykle klinatyczne, bardzo dobrze zachowane, a cała trasa zajmuje jakieś półtorej godziny (z przewodnikiem pewnie nieco dłużej). Powrót do Hidroelectriki minął przyjemnie – tym razem w pełnym słońcu, na szczęście większość trasy przebiega w cieniu.