Peru miałem na radarze już od dzieciństwa. Kto ma odpowiednia liczbę lat, być może pamięta kreskówkę „Tajemnicze złote miasta” puszczaną w telewizji na początku lat 90-tych. To zapoczątkowało moją fascynację tym krajem, rozszerzoną potem na całą Amerykę Południową. Po dość dokładnym zwiedzeniu
Argentyny (z przystankami w Chile, Paragwaju i Urugwaju) oraz dużej części
Brazylii przyszła pora właśnie na Peru. Kiedy pojawiła się promocja Aeromexico z Madrytu do Limy za ok. 1400 zł nie wahałem się i szybko kupiłem bilety w terminie ferii mazowieckich.
Już w zasadzie mieliśmy wylatywać, ale pojawiły się problemy. Raz, że ogromny nawał pracy nie pozwalał mi należycie się przygotować do wyjazdu. Dwa - promocja z Madrytu okazała się nie aż tak fajna, bo stracilibyśmy mnóstwo czasu na doloty, z planowanych 16 dni wakacji tylko 12 przypadałoby na Peru. Trzy – luty to jednak nie jest dobra pora na Peru, w Andach trwa pora deszczowa i miałem obawy o bezpieczeństwo przejazdów (jak się potem okazało, całkiem uzasadnione). Koniec końców, na kilka dni przed wyjazdem nie odczuwałem zbytniego entuzjazmu. Zostały już tylko 4 dni, kiedy otrzymaliśmy informację ze szkoły Adama, że jego nauczycielka ma covid, w związku z czym syn idzie na kwarantannę. Sanepid twardo stał na stanowisku, że nic z tej kwarantanny nie może go zwolnić. Niby tragedia, ale miałem ubezpieczenie pokrywające takie sytuacje, więc po początkowym smutku nastąpiła radość. Odpuściliśmy Peru w lutym, wszystkie wydatki zostały zwrócone, a ja kilka dni później kupiłem bilety na czerwiec KLM z Berlina do Limy za ok. 1850 zł (ok. 7800 zł za rodzinę 2+2). Per saldo wyszło tylko nieznacznie więcej niż dolot i wylot z Madrytu, a logistycznie dużo lepiej – z 18 dni wakacji aż 16 przypadało na Peru. No i czerwiec to doskonała pora na zwiedzanie tego kraju, dużo lepsza niż luty.
Peru chcieliśmy zwiedzić naszym ulubionym sposobem – wypożyczając auto. Przed wyjazdem czytałem, również na forum fly4free, opinie, które stanowczo odradzały ten sposób zwiedzania. Peru miało być krajem z najgorszymi kierowcami na świecie, mocno niebezpiecznym dla z Europy. Tego typu stwierdzenia to dla mnie tylko zachęta – miałem jeszcze większą motywację, żeby sprawdzić na własnej skórze, jak wygląda jazda po tym strasznym Peru. Wypożyczenie samochodu okazało się strzałem w dziesiątkę, choć muszę potwierdzić, że Peru to nie jest kraj dla początkujących kierowców, zarówno z powodu dróg, jak i kultury jazdy tamtejszych kierowców.
Od początku miałem obawy o stan dróg w Peru, więc wybrałem samochód z większym prześwitem – ostatecznie padło na suva, Toyotę Rav 4 z automatyczną skrzynią biegów. Na trasę, którą pokonaliśmy, nawet ten prześwit okazał się niewystarczający, ale dla 99% procent turystów sprawdziłby się idealnie. Robiącym Gringo Trail wystarczyłaby zwykła osobówka, choć nie da się ukryć, że suv dawałby znacznie więcej spokoju ducha na peruwiańskich dziurawych drogach. Samochód wziąłem z Enterprise, które serdecznie polecam – rzadko kiedy miałem tak pozytywne doświadczenia z wypożyczalnią, jak w Peru.
Do Limy przylecieliśmy o 19.00, na zwiedzanie nie było już czasu, ale można było wykorzystać te 2-3 godziny na transport. Po sprawnym wypożyczeniu samochodu udaliśmy się na północ, śpiąc w oddalonym od Limy o 70 km Chancay. Większość trasy wiodła przez główną drogę kraju – Ruta Panamericana, która, mimo okresów dobrej dwupasmowej drogi, wiedzie przez centra miast. Średni czas dojazdu nie jest więc specjalnie krótki.
Następnego dnia rozpoczęliśmy właściwe zwiedzanie, już od rana czując przedsmak tego, co nas czeka w Peru. Pierwszym punktem wycieczki było wpisane na listę UNESCO
Caral-Supe, do którego trzeba jechać częściowo po polnych drogach. Po raz pierwszy spotkałem się z zawodnością Google Maps, które zaproponowało drogę polną (zob. zdjęcie).
Po fakcie wiem, że powinno się wybrać tę drogę alternatywną, z tym, że przy ustawieniu punktu początkowego Chancay, Google Maps pokazało tylko pierwszą. Druga droga, choć nominalnie dłuższa, jest znacznie wygodniejsza i szybsza. Przy pierwszej po polnych drogach trzeba jechać jakieś 25 km, przy drugiej – tylko 3 km, częściowo przez koryto wyschniętej w porze suchej rzeki. Podczas pory deszczowej ta krótsza, wygodniejsza trasa jest często nieprzejezdna.
Powoli, ale dojechaliśmy do Caral-Supe, które okazało się świetnym miejscem na start, dającym dobry przedsmak tego, co nas czeka w Peru. Miejsce jest pomnikiem (stolicą?) najstarszej zaawansowanej cywilizacji obu Ameryk, istniejącej w okresie ok. 3000 p.n.e. – 1700 p.n.e., czyli w tym samym czasie, co Stare i Średnie Państwo w Egipcie. Tak jak starożytni Egipcjanie, przedstawiciele cywilizacji Caral budowali piramidy, może mniej spektakularne niż egipskie, ale i tak robiące wrażenie – szczególnie, że cywilizacja Caral była na pewno mniej liczna. Przewodnicy lubią podkreślać, że cywilizacja Caral była bardzo pokojowa, bo na żadnym stanowisku archeologicznym nie znaleziono śladów wojen.
Powstaje pytanie, w jaki sposób można było stworzyć zaawansowaną cywilizację w miejscu, które, poza dolinami rzek, jest niemal samą pustynią. Zapytałem o to przewodniczkę, która stwierdziła, że klimat 4-5 tys. lat temu był tam zupełnie inny, ale nie znalazłem potwierdzenia tego faktu w oficjalnych źródłach.
Caral-Supe jest bardzo rozległe, zwiedzanie zajmuje ponad godzinę w pełnym słońcu, trzeba się więc zaopatrzyć w wodę i czapki. W słońcu cierpieliśmy, ale już dwa dni później do niego tęskniliśmy, wjeżdżając w stosunkowo zimne Andy. Przewodnik jest obowiązkowy, na piramidy niestety nie można wchodzić.
Z Caral-Supe udaliśmy się do świeżo wpisanego na listę UNESCO (wpis z 2021)
Chankillo, najstarszego obserwatorium astronomicznego w obu Amerykach i jednego z najstarszych na świecie. Dostać się do Chankillo nie jest łatwo, Google Maps znów pokazuje złą drogę, a na miejscu nie ma żadnych drogowskazów. Trochę błądziliśmy po okolicznych wioskach, ale w końcu po zasięgnięciu języka się udało. Chankillo nieco nas zawiodło, bo na miejscu nie ma zbyt wiele do zwiedzania – ot, grupa trzynastu identycznych budowli (Trzynaście Wież) na grzbiecie wzgórza, na które zresztą nie można wchodzić. Te budowle miały jednak ważną funkcję, bo właśnie dzięki nim cywilizacja Casma-Sechin, która wybudowała Chankillo, dokonywała obserwacji astronomicznych. Chankillo pochodzi z ok. 300 r. p.n.e.. a sposób dokonywania obserwacji przedstawia załączony rysunek (zdjęcie z thearcheologist.org). Wstęp jest darmowy, jeden sympatyczny strażnik pilnuje, żeby nie wchodzić na wieże.
Kilkanaście minut drogi od Chankillo, tuż przy głównej drodze znajduje się inne stanowisko archeologiczne tej samej kultury -
Cerro Sechin. O Cerro Sechin dowiedziałem się dopiero w Peru, ale gdybyśmy je przegapili, mocno bym żałował. Główną atrakcją są tu liczne reliefy, przedstawiające głównie ludzi i części ludzkiego ciała. Miejsce jest wspaniale zachowane – myślałem, że reliefy to kopie/rekonstrukcje, ale okazało się, że to wszystko oryginały. Takie jest Peru, archeologiczne perełki są na każdym kroku, a często trzeba trochę pogrzebać, żeby dotrzeć do publicznych informacji o nich.