Tytuł notki nawiązuje do naszych przygód w
Iranie, zapraszam do przeczytania, a regularnych czytelników do odświeżenia.
Pierwszym promem powrotnym – znowu na liście oczekujących – przeprawiliśmy się z Farasan do Jazan. Plan na ten dzień był bardzo ambitny i przewidywał długą drogę przez góry na samym pograniczu saudyjsko-jemeńskim.
O pograniczu Arabii z Jemenem dostawałem wcześniej sprzeczne informacje – polskie MSZ traktuje je jako czerwoną strefę z zaleceniem unikania wszelkich podróży. Tego typu zalecenia standardowo ignoruję, chyba, że potwierdzają je miejscowi. Niektórzy zagraniczni podróżnicy wspominali o koniecznych permitach, ale znów nie znalazłem potwierdzenia tej informacji na miejscu. W związku z tym decyzja była prosta – jedziemy. Wybraliśmy – wzorem Indiany Jonesa ;-) – najbardziej skomplikowaną drogę z Jazan do Nadżran przez Addayer i Dhahran Al-Janub. Do granicy z Jemenem było mniej niż 10 kilometrów i była to jedyna część Arabii w której czuliśmy się jak nie w Arabii. Architektura się różni, ale przede wszystkim ludzie ubierają się jak Jemeńczycy, a nie poddani Saudów. Zamiast galabii noszą długie szaty, zamiast kefiji z agalem – jej jemeńską, turbanopodobną wersję, oczywiście z nieodzowną dżambiją – sztyletem.
Kiedy tak wspinaliśmy się po wysokich górach pogranicza i fotografowaliśmy jedną z samotnych wież – znów bardzo jemeńską w stylu – zatrzymał się za nami samochód, którego kierowca zaczął nas wypytywać skąd jesteśmy i co tu robimy. Udzieliliśmy wyjaśnień – bo i czemu nie – ale potem poczuliśmy się nieswojo, bo ten samochód cały czas za nami jechał. Tu włączyła mi się polska fantazja – nie będzie jakiś Arab bez nakazu sądowego Polaków śledził!
Byliśmy akurat w mieście Dhahran Al-Dżanub. Stoimy na czerwonym, nasz ogon przejechał przez skrzyżowanie bokiem i zatrzymał się, czekając na nas. Po zmianie świateł zamiast jechać prosto skręciłem nagle w lewo, dodając gazu i znikając w labiryncie uliczek.
Na wszelki wypadek trzeba było uzasadnić brawurowy manewr, więc pojechaliśmy w poszukiwaniu jakichś atrakcji turystycznych. I takie znaleźliśmy – wspaniały zamek w jemeńskim stylu, przed nim wyschnięta rzeka , po której paradował sobie fotogeniczny poganiacz wielbłądów.
Nie miałem pewności, czy miałem nasz ogon został zgubiony ostatecznie – i rzeczywiście, pół godziny później, po wyjechaniu na jedyną główną drogę, znajoma toyota znów zaczęła nam towarzyszyć. Odpuściła dopiero na posterunku granicznym między prowincją Jazan i Nadżran, co każe przypuszczać, że należała do policji lub sił bezpieczeństwa.
Wydawało się, że dalej nikt nie przejął obserwacji celu. W mieście Nadżran pokręciliśmy się chwilę i ruszyliśmy na północ, do właściwego celu podróży. Po odbiciu w boczną drogę zauważyłem samochód, który zrobił to samo i zacząłem przypuszczać, że jednak znowu mamy obserwatora. I rzeczywiście, po chwili sam się ujawnił mówiąc (po angielsku znał z 5 słów), że jest z policji i że jedzie, żeby nas chronić. Dziękuję za taką ochronę, ale co zrobić. Razem podjechaliśmy kolejne kilka kilometrów do Studni Hima, miejsca wpisanego w tym roku na listę UNESCO jako
„Obszar kulturowy Hima”. Zajeżdżamy i tłumaczymy naszemu policjantowi, że szukamy sztuki naskalnej, a tu wokół same wzgórza i nie widać żadnych petroglifów. Policjant nie był stamtąd i wprost nie pomógł, ale zapytał miejscowych, którzy wskazali nam właściwe miejsce. Gdyby nie było tam nikogo, najprawdopodobniej nie bylibyśmy w stanie sami znaleźć petroglifów, tak jak stało się to z polskim podróżnikiem Pawłem Krzykiem, który przybył tam kilka dni wcześniej – jego zdjęcia wskazują, że do głównych miejsc po prostu nie trafił.
Na miejscu spotkaliśmy jeszcze dwóch młodych ludzi, z których jeden dobrze mówił po angielsku, a drugi posłużył nam jako wdzięczny obiekt do zdjęć – ubrany w tradycyjny strój kojarzony z Jemenem. Znak czasów – za pasem nosił dżambiję i komórkę. Wytłumaczyli, że nasz strażnik jest zobowiązany do eskortowania nas poza granice prowincji Nadżran. Skończył być może trochę wcześniej, widząc, że się ściemnia, a nas czeka tylko jedna droga – na północ, przez pustynię Ar-Rab Al-Chali. Przespaliśmy się trochę w samochodzie, rano meldując się na przedmieściach Rijadu.