Dawno nic nie opisywałem na Geoblogu, co nie znaczy, że nic się u mnie podróżniczo nie działo. W międzyczasie odbyłem trzy podróże, głównie nastawione na powiększenie liczby odwiedzonych miejsc z listy UNESCO – do Szwecji (samotnie), kontynentalnej Hiszpanii z Andorą (z całą rodziną) i znów do Hiszpanii – tym razem na Baleary, tylko z synem. Nie opisywałem ich jednak i raczej nie będę – wszystkie te regiony zostały już dokładnie opisane, więc moje zapiski nie dodałyby nic istotnego*. A niestety nie mam ostatnio czasu na pisanie dla przyjemności, jako, że w pracy dostałem awans, a nowa rola skutecznie pochłania moje zasoby, niegdyś przynajmniej częściowo poświęcone podróżom.
Między innymi przez pracę musiałem odwołać podróż, która miała się odbyć w zastępstwie hiszpańskiej – z Madrytu mieliśmy bowiem lecieć do Meksyku, kompletując tym samym wszystkie regiony NomadMania w tym kraju. Niestety TAP przesunął dni wylotów, skracając naszą podróż, a w pracy miałem w tym czasie najgorętsze dni w roku, w związku z czym nie miałem wyjścia i anulowałem meksykański odcinek.
Przez pracę anulowałem też kontynuację podróży, którą tu opisuję – 2 października miałem wylatywać z Baku do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, skąd dwa dni później miałem wylatywać na Sokotrę – świętego Graala podróżników, jemeńską wyspę, która przez kilka ostatnich lat pozostawała praktycznie niedostępna. Ostatnio się to jednak zmieniło, wyspa się otworzyła i nie ma problemu z organizacją wycieczek, nawet przez polskie biura.
Nie będzie więc pierwszego opisu Sokotry na Geoblogu, ale w zamian za to mam nadzieję, że zaproponuję Wam coś równie (lub jeszcze bardziej) egzotycznego jeszcze w tym roku. Ale o tym później…
Wróćmy do rzeczywistości i podróży, którą chcę opisać. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie ma w niej nic specjalnie egzotycznego, ale to tylko pozory. W rzeczywistości była to pod pewnymi względami najbardziej wyjątkowa podróż ze wszystkich, które odbyłem. Wraz z grupą ekstremalnych podróżników (w dużej mierze znaną moim wiernym czytelnikom ze spotkania w
Liberlandzie) zwiedziłem miejsca, które dla zwykłych śmiertelników są – i jeszcze przez jakiś będą – niedostępne. Wiele rzeczy w tej podróży było przecieraniem szlaków, więc serdecznie zachęcam do śledzenia.
Na razie zacznę jednak z niskiego c, dla celów ewidencyjnych wspominając o krótkim przystanku w Turcji, po drodze do Baku. Turcja to w tych czasach bardzo przyjemny kraj do zwiedzania dla nas – według stanu na początek października Polak nie potrzebuje wizy, testu, certyfikatu szczepienia (wymagany jednak, gdy lecimy z innych krajów), wystarczy tylko kod HES (odpowiednik karty lokalizacji pasażera). Na nowym stambulskim lotnisku IGA już byłem i mam o nim krytyczne zdanie, potwierdzone dodatkowo przez obserwację zalanych i zaniedbanych okolic parkingu. Lotnisko jest niepraktyczne, do niektórych bramek jest bardzo daleko, ciężko się wydostać – otwarcie przedłużenia linii metra ślimaczy się niemiłosiernie. W porównaniu ze starym dobrym Ataturkiem nie widzę tu żadnych plusów. Podczas lotu powrotnego miałem okazję ponarzekać na nie jeszcze bardziej…
Na szczęście tym razem z wydostaniem nie miałem problemu, bo zrobiłem to w ulubiony przeze mnie sposób – wynajętym samochodem. Moim celem było Edirne, które, mimo, że oddalone zaledwie o 200 km od Stambułu, transportem publicznym w praktyce wymaga dwóch dni. Samochodem z IGA można wyskoczyć tam mając 6-7 wolnych godzin – akurat tyle, ile potrzebowałem. Do Edirne pojechałem dla jednej rzeczy – wpisanego na listę UNESCO
Meczetu Selima II (Selimye) – unikalnego przykładu sztuki muzułmańskiej z XVI w. Na szczególną uwagę zasługuje kopuła, którą architekt meczetu Sinan zaprojektował tak, żeby była większa od tej z Haghia Sophia. Droga ze Stambułu jest bez zarzutu, opłaty za autostrady naliczają się automatycznie i pobierane są z konta. Meczet jest ogromny, wspaniale pomalowany i wydaje się, że jego wpis na listę UNESCO jest w pełni zasłużony.
* O jednej rzeczy chciałbym jednak wspomnieć – podczas pobytu w Hiszpanii jechaliśmy jedną z najpiękniejszych dróg świata i jak dla mnie najpiękniejszą drogą Europy – mowa o drodze HU-632 wzdłuż kanionu rzeki Anisclo – kilkadziesiąt kilometrów jednokierunkowej, wąziutkiej drogi z kilkusetmetrową przepaścią w dole i co najmniej dwustumetrowymi zboczami na górze. Gorąco polecam!