Z Orkadów na Szetlandy można dostać się samolotem Logan Air, ale ceny biletów za dość krótką w sumie podróż są niemałe – z tego, co pamiętam, około 70 funtów w jedną stronę. Inną opcją jest użycie promu, który też nie jest tani, ale można płynąć w nocy i zaoszczędzić tym samym na kosztach noclegu. Mój bilet w najtańszej wersji kosztował 20 funtów, ale że jechałem z kolegą, którego żona nie mogła się pojawić, dostałem gratisowy upgrade do specjalnej sali z wysuwanymi fotelami i śniadaniem. Prom startuje z Kirkwall o 23.30, a do
Lerwick - stolicy Szetlandów, przybywa o 6 rano.
Szetlandy są bardzo podobne do Orkadów – mają podobną powierzchnię, liczbę ludności (trochę ponad 20 tys. osób) i ukształtowanie terenu. Są jednak bardziej oddalone od Wielkiej Brytanii. Wyobraźcie sobie, że z Londynu bliżej jest do Mediolanu niż do Lerwick! Szetlandy są też punktem przystankowym niektórych promów płynących z Danii/Norwegii na Islandię.
Na Szetlandy miałem przeznaczone około 10h, co nie wystarczało na dalekie eskapady poza wyspę Mainland. Zwiedziłem za to bardzo dobrze samo Lerwick, które jednak w porównaniu z Kirkwall jest miasteczkiem zdecydowanie mniej ciekawym. Udało mi się jednak zwiedzić całkiem fajne Muzeum Szetlandów – jak wszystkie brytyjskie muzea państwowe, dostępne za darmo.
Największą atrakcją Szetlandów są chyba – znowu podobnie do Orkadów –stanowiska archeologiczne z epoki żelaza. Jedno z nich znajduje się na wyspie i dostęp do niego jest nieco utrudniony, pozostałe dwa są rzut beretem od portu lotniczego w Sumburgh. Uwaga – na Szetlandach lotnisko znajduje się na samym południowym krańcu wyspy Mainland i ze stolicy autobusy jeżdżą tam około godziny. Nie wiem, skąd takie dziwne umiejscowienie lotniska, ale z mojej perspektywy miało plus – podczas godzinnej jazdy mogłem podziwiać krajobraz Szetlandów, gdzie jest miejsce i na zielone łąki, strome klify, ale też na plaże jakich nie powstydziłyby się kraje śródziemnomorskie.
Wracając do archeologii – wystarczyło wysiąść jakieś dwa kilometry przed lotniskiem, (tuż za pasem startowym, który trzeba przekroczyć – podczas startu droga jest oczywiście zamykana) żeby dojść do starożytnej osady zwanej
Old Scatness. Miejsce jest teoretycznie dostępne tylko jeden dzień w tygodniu, ale bez problemu można się tam dostać przez niezamkniętą furtkę. Samo Old Scatness przypomina trochę Skara Brae i jest bardzo dobrze zachowane.
Z Sumburgh samolot Logan Air zabrał mnie do Aberdeen, a stamtąd już bez przygód następnego dnia dotarłem przez Amsterdam do Warszawy. Cała wycieczka trwała więc trochę ponad trzy dni i, biorąc pod uwagę całe zamieszanie, nie była chyba warta swojej ceny. Ale to oceniłem dopiero po fakcie. Marzę, żeby jeszcze raz zwiedzić Orkady i Szetlandy, ale oba z przymiotnikiem Południowe – co może być bardzo trudne, szczególnie w przypadku Orkadów Południowych.
W Szkocji zwiedziłem moje 350. miejsce z listy UNESCO, którym było New Lanark. Biorąc pod uwagę fakt, że miejscem numer 300 było odwiedzone pod koniec stycznia Teotihuacan w Meksyku, tempo przyrostu jest bardzo satysfakcjonujące. Liczę, że 400 pęknie w przyszłym roku, ale to zależy od wyboru kierunków. Do przerwy świąteczno-noworocznej mam w planie jeszcze maksymalnie pięć, w tym jedno dość nietypowe miejsce na drugim krańcu Europy. Trzymajcie kciuki, żeby się udało, bo prosto nie będzie. Na razie na szczęście wszystko idzie zgodnie z planem...