Jak wiecie, jestem zaprzysięgłym kolekcjonerem miejsc z listy Światowego Dziedzictwa UNESCO… Zamiast „kolekcjonerem” chciałem napisać „fanem” tych miejsc i nie byłoby to dalekie od prawdy – w większości przypadków miejsca te mi się podobają i odwiedziwszy je czuję się „ubogacony”. Choć trzeba też przyznać, że w niektórych przypadkach nie spodziewam się niczego dobrego i zwiedzam miejsce tylko po to, żeby je odhaczyć.
Fanów listy jest na świecie całkiem sporo, choć z oczywistych względów najwięcej wśród nich Europejczyków. Nic w tym dziwnego, skoro taki mieszkaniec np. Szwajcarii może w ramach weekendowych wyjazdów nazbierać 200-300 miejsc (w całej Europie jest ich około 500). Dla porównania Amerykanin z USA ma do dyspozycji tylko 23 wpisy, plus około drugie tyle w Kanadzie i 35 w Meksyku. A mówimy o kontynencie znacznie od Europy większym – przez to amerykańskie wpisy ciężko zwiedzić w ciągu weekendowego wypadu.
Raz w roku fani miejsc z listy UNESCO zbierają się i wspólnie zwiedzają jedno z wpisanych miejsc. Do tej pory – ze względów wymienionych wyżej – miejsce zlotu zawsze było w Europie. Idealnie miejsce powinno być rzadko odwiedzane i wymagające specjalnego wysiłku, co na Starym Kontynencie nie jest takie łatwe, ale nie niemożliwe. Już trzy lata temu wysunąłem kandydaturę miejsca, które, choć jest w Zachodniej Europie, widziało do tej pory niezbyt wielu podróżników. Na początku kandydatura spotkała się z niewielką akceptacją, ale z czasem wysunęła się na czoło i ponad pół roku temu zdecydowaliśmy się udać właśnie tam.
Miejscem, o którym mowa, jest
St. Kilda (Wyspa Św. Kildy), wyspa położona 40 mil morskich od archipelagu Hebrydów Zewnętrznych, najbardziej na północny-zachód oddalonej części Szkocji i całego Zjednoczonego (jeszcze) Królestwa. Pomiędzy St. Kildą i Kanadą w linii prostej nie ma już nic poza oceanem, choć jeśli trochę zboczymy z drogi, trafimy na samotną skałę zwaną
Rockall, malutką, ale bardzo ważną i będącą przedmiotem nierozstrzygniętej dysputy terytorialnej pomiędzy Wielką Brytanią, Danią i Irlandią. Znam podróżników, którzy płacili grube tysiące dolarów za to, żeby podpłynąć do Rockall i z narażeniem życia dotknąć jej powierzchni.
Ale nie rozmawiajmy o wariatach, na szczęście fani listy UNESCO są na ogół zdecydowanie bardziej racjonalni. Już na początku stycznia mieliśmy zarezerwowane dwie łódki, które miały nas zabrać z wyspy Skye na St. Kildę. 24 osoby – większość z Europy, ale też z Północnej Ameryki, miały się zebrać w malutkiej osadzie i wspólnie zwiedzić St. Kildę. Z uwagi na niepewność pogody mieliśmy zarezerwowane dwa dni – piątek 25 lipca i czwartek 24 lipca jako rezerwę.
Mniej więcej tydzień wcześniej uczestnicy zaczęli z niecierpliwością sprawdzać prognozy pogody. Nie były optymistyczne – w nocy z czwartku na piątek była 40-60% szansa na sztorm. I rzeczywiście, dwa dni przed wyjazdem organizator odpowiedział, że oba terminy są odwołane. Później się okazało, że w czwartek można było płynąć, a prawdopodobnie jedna z łódek się organizatorowi zepsuła.
Straszny pech, nie?
To zależy… Jak w indyjskiej (chyba?) opowieści o młodym człowieku, który paskudnie połamał sobie nogę i na długie miesiące został uziemiony. Tragedia, ale za chwilę przyszła wojna i młodzieniec przez kontuzję uniknął przymusowego poboru i dużego ryzyka śmierci.
Tak też było i ze mną, choć w mniejszej skali dramaturgii. Z uwagi na brak urlopu zarezerwowałem sobie bardzo wąski margines czasowy – miałem przylecieć do Szkocji w środę wieczorem, odebrać samochód, jechać całą noc i w czwartek rano zameldować się na wyspie Skye. Ale z powodu nadzwyczajnej sytuacji na lotnisku w Amsterdamie (awaria systemu tankowania paliwa do samolotów) mój wylot z Warszawy opóźnił się o 6 godzin, a ostatecznie przybyłem do Aberdeen 22 godziny po czasie… Gdyby rejs odbył się w czwartek, straciłbym całą wpłaconą kwotę, a w tej sytuacji otrzymam pełny zwrot…
Skoro nie było po co jechać na Skye, wprowadziłem plan alternatywny. Zamiast zobaczyć jedno trudne miejsce z listy UNESCO, postanowiłem zobaczyć kilka łatwiejszych. Nie było to proste, biorąc pod uwagę, że miałem zaledwie 24 godziny. Zacząłem od
Forth Bridge, zabytkowego mostu w Edynburgu, obecnie służącego wyłącznie jako most kolejowy. Na listę UNESCO są wpisane (jako samodzielne wpisy) zaledwie cztery mosty i dwa z nich znajdują się w Wielkiej Brytanii. Pierwszym jest Iron Bridge, pierwszy metalowy most na świecie i symbol rewolucji przemysłowej. Wybudowany sto lat później Forth Bridge w porównaniu z poprzednikiem to prawdziwy kolos i choć nie tak rewolucyjny, może być traktowany jako arcydzieło sztuki inżynieryjnej. Na szczęście Forth Bridge wżyna się głęboko w ląd i można go podziwiać bez potrzeby wsiadania na statek. – można wręcz przejechać pod jego przęsłami. Polecam.
Z Forth Bridge już tylko rzut beretem do kolejnego wpisu,
historycznego centrum Edynburga. Przyjechałem tam koło dziewiątej wieczorem, ale na szczęście na tej szerokości geograficznej w Wielkiej Brytanii bardzo późno robi się ciemno. W rezultacie spędziłem prawie dwie godziny na niespiesznym spacerze po jego ulicach. Wszystkie kościoły czy muzea były już oczywiście zamknięte, ale i tak miasto mi się spodobało. Biorąc pod uwagę, że znajduje się (jeszcze) w Wielkiej Brytanii, chyba najmniej przeze mnie lubianym kraju w Europie, to spore osiągnięcie. Muszę tam kiedyś wrócić.
Napięty plan i brak czasu wymaga poświęceń… Z Edynburga musiałem się dostać do Durham, zahaczając po drodze o Newcastle. To tylko 3h drogi, ale żeby plan się udał, w Durham musiałem być już o 7 rano. Udało się, a ja ukradłem jeszcze prawie trzy godziny snu w samochodzie. W
Durham zwiedzałem przepiękną katedrę i stojący obok zamek (ten ostatni tylko z zewnątrz, zwiedzać go można tylko z przewodnikiem o określonych godzinach). Sama katedra robi niesamowite wrażenie i jest godnym partnerem dla najwspanialszych zabytków tego typu w Chartres, Reims czy innej Kolonii.
Z Durham przejechałem na drugi koniec wyspy – do wpisanego niedawno
Parku Narodowego Lake District. Opisu nie będzie, za cholerę nie rozumiem, jakież to nadzwyczajne cechy spowodowały wpis tego miejsca na listę UNESCO. Ładnie tam, ale Mazury moim zdaniem prezentują się lepiej.
Atrakcją numer jeden tego dnia miało być oglądanie
Muru Hadriana, będącego częścią wpisu pt. Granice Imperium Rzymskiego, dzielonego pomiędzy Wielką Brytanię i Niemcy. W Niemczech, mimo kilkudziesięciu wpisanych miejsc, do oglądania nadaje się tylko jedno z nich. Granice Imperium Rzymskiego trzeba oglądać w Wielkiej Brytanii. Ja chciałem zobaczyć mur w miejscach nieturystycznych, najlepiej gdzieś na wzgórzu, żeby była okazja podziwiania konstrukcji w pełnej krasie. Można to zrobić w wielu miejscach, ja wybrałem
Walltown Crags, które wymagało najmniej odbijania od trasy. To był strzał w dziesiątkę, pogoda była świetna a mur, mimo upływu prawie dwóch tysięcy lat, prezentuje się nadzwyczaj dobrze. Marzę, żeby była kiedyś okazja zobaczenia w ten sam sposób Muru Chińskiego…
Ostatnim wpisem tego dnia było
New Lanark, małe osiedle, które wspaniale zapisało się w historii świata. To tam
Robert Owen, przedsiębiorca, wizjoner i reformator społeczny, wcielił w życie szereg utopijnych w jego czasach idei. W osiedlu, powstałym obok rozległego kompleksu przędzalni, zapewnił godziwe warunki życia, bezpłatną opiekę lekarską i szkołę, a nawet pierwszy na świecie żłobek. Dziś to standard, ale Owen ten standard wyprzedził o dobrych kilkadziesiąt lat. Wszystko to jest bardzo dokładnie opisane, przez co dwugodzinna wizyta w New Lanark wbija się w pamięć na długo. Warto dodać, że New Lanark, w odróżnieniu od wielu innych socjalistycznych eksperymentów (wliczając w to nieudane utopijne osiedle w Ameryce samego Owena), był projektem ze wszech miar udanym.
Dzień zakończyłem w Aberdeen, w 22 godziny pokonując 700 mil, czyli ponad 1100 km. Uwielbiam zwiedzać w taki sposób!