Przedostanie się do
Burkiny Faso miało być najbardziej ekscytującą częścią podróży. W Niamey nasza 7-osobowa grupa się rozdzieliła i tylko ja z Harrym mieliśmy jechać dalej. Nasz kierowca Junior zgodził się wcześniej na przejazd z Niamey do Wagadugu drogą południową, tj. przez miasta Kantchari i Fada-Ngourma. Później jednak powiedział, że wolałby wybrać drogę północną, przez miasta Dori i Kaya, południowa miała być jego zdaniem aktualnie zbyt niebezpieczna. To zapaliło nam żółtą lampkę. Później, gdy w Agadezie podzieliliśmy się planami podróży, właścicielka hotelu złapała się za głowę i zdecydowanie odradziła nam jazdę, dzieląc się ostatnimi newsami na temat bezpieczeństwa w Burkina, twierdząc, że jest znacznie gorzej niż w Nigrze. Rzeczywiście, ostatnie doniesienia były więcej niż alarmujące, MSZty krajów zachodnich świeżo zaktualizowały swoje ostrzeżenia, zdecydowanie odradzając podróże na cały wschód Burkiny Faso i pogranicze z Nigrem (tak naprawdę z wszystkimi krajami z wyjątkiem Wybrzeża Kości Słoniowej i Ghany). Media donosiły o świeżych zabójstwach i porwaniach białych z Zachodu – kilka tego typu wydarzeń miało miejsce w ciągu ostatniego miesiąca. Okazuje się, że sytuacja w tym kraju ulega drastycznemu pogorszeniu, a to wszystko z paradoksalnego powodu sukcesów w wojnie z terroryzmem. Po pokonaniu (wprawdzie jeszcze nie całkowitym) terrorystów w Mali część z nich przesunęła się na południe, destabilizując sytuację w Burkinie, a niedawne zamieszanie ze zmianą rządu i protestami opozycji nie wpłynęło pozytywnie na atmosferę w kraju.
Nie należymy do szczególnie strachliwych, ale tym razem odpuściliśmy, uznając, że przygoda nie jest warta ryzyka. Zamiast drogi lądowej zdecydowaliśmy się na przelot. Tego dnia przeloty były dwa – Air Burkina o 8.00 i Asky Airlines (dość spora linia lotnicza z Togo) o 8.30. Za oba w formule last minute trzeba było zapłacić jak za zboże – godzinny lot to nieco mniej niż 1000 zł. Harry wybrał Asky, bo jeszcze z nimi nie leciał, i był to szczęśliwy strzał – przelot Air Burkina został odwołany. Samolot Asky był całkiem przyzwoicie wypełniony, ale większość pasażerów stanowili bardzo młodzi ludzie z Sierra Leone z dziwnymi dokumentami podróży i bez paszportów. Mamy podejrzenie, że byli to nielegalni imigranci cofnięci ze swojej drogi do Europy.
Po przylocie do Wagadugu od razu można było poczuć, że jesteśmy w innym, lepszym świecie. Burkina Faso to ciągle jeden z dwudziestu najbiedniejszych krajów świata, ale w porównaniu z Nigrem to prawdziwy krezus, z PKB na osobę prawie dwa razy większym. W Burkinie wszystko działa lepiej – na lotnisku są normalne sklepy, większość dróg jest asfaltowa, a w Wagadugu działa regularna komunikacja miejska – autobusy mają nawet numery, co w ogóle w Afryce jest ewenementem. Nawet poza stolicą co chwilę widać oznaki wyższego poziomu cywilizacyjnego – szyldy szkół podstawowych i średnich czy nawet bibliotek.
Bardzo chciałem zwiedzić jedyne dwa miejsca z listy UNESCO, które posiada Burkina Faso, ale okazało się to niemożliwe – Park Narodowy Arly był zbyt niebezpieczny, a ruiny Loropeni wymagały co najmniej trzech dodatkowych dni, których nie miałem. Z dużym prawdopodobieństwem w tym roku Burkina doczeka się trzeciego wpisu na tę listę – w lipcu będzie głosowana kandydatura miejsc starożytnej obróbki żelaza (
Les sites de métallurgie ancienne de réduction du fer). Jako, że jest to jedyna propozycja z Afryki w tym roku, prawdopodobieństwo wpisania jest bardzo duże. Sprawdziłem, gdzie potencjalnie mogą znajdować się lokalizacje (zanim wpis nie jest oficjalnie ogłoszony nie jest to wcale proste), i jedna z nich była tylko 100 km od Wagadugu, obok miasta
Kaya. Kaya teoretycznie znajdowała się na granicy strefy no-go, ale taksówkarz na lotnisku zapewniał, że jest bezpiecznie. Za 50 tys. CFA (coś koło 320 zł) taksówkarz zgodził się zawieźć nas tam, gdzie chcemy.
Droga do Kaya zabrała nam dwie godziny i wcale nie wyglądała na drogę przez kraj z zagrożeniem terrorystycznym. Przez ponad 100 kilometrów nie widzieliśmy żadnego policyjnego checkpointu (notabene, być może właśnie dlatego ekstremistom łatwiej jest tu działać). Nie muszę dodawać, że droga była znacznie lepsza od większości tych w Nigrze.
Dojechaliśmy do Kaya i miasteczko pozytywnie nas zaskoczyło – ma nawet muzeum (wprawdzie niedziałające, ale co tam – można było przynajmniej obejrzeć i kupić trochę lokalnego rzemiosła).
Zaraz potem zaczęło się tropienie właściwego celu podróży. Miejsce, którego szukaliśmy –
piece hutnicze Tiwega – miało być położone tylko kilka kilometrów od Kaya. Google miało nawet jego dokładne koordynaty, ale okazały się bezwartościowe. Przy głównej drodze stał drogowskaz, tyle, że w plątaninie polnych dróg nie było szans na samodzielne znalezienie tych pieców. Nie było rady, trzeba było zapytać w najbliższej wiosce.
A tam ulga – wiedzą, gdzie są piece i są w stanie nas tam zawieźć. Ale jest jeden problem… szef wioski musi o tym wiedzieć i wyrazić zgodę, a aktualnie nie ma go na miejscu. Pojechał w interesach do Kaya, a jego telefon milczy…
Na szczęście znalazł się młody człowiek, który wskoczył na motor i zaoferował się znaleźć szefa. Nam postawiono krzesła w centralnym miejscu wioski i kazano czekać.
Byliśmy trochę niespokojni, bo to czekanie mogło trwać nie wiadomo jak długo. Ale nie minęło więcej niż dwadzieścia minut i nasz posłaniec był z powrotem, razem z szefem wioski. Szef okazał się ludzkim panem i nie tylko zgodził się być naszym przewodnikiem, ale nawet zaoferował podwózkę swoim własnym pick-upem. Potem się okazało, że naszą taksówką raczej nie bylibyśmy w stanie tam dojechać i trzeba by było sporo drałować.
Po 10-minutowej jeździe i 5-minutowym spacerze wreszcie dotarliśmy do pieców. Tego dnia panował niemiłosierny upał – coś koło 35 stopni, a w miejscu, w którym byliśmy, praktycznie nie było cienia. Jednak szef wioski cały czas paradował w ocieplanej kurtce! Pomyślałbym, że to oznaka władzy, ale widziałem więcej osób, dla których luty w Sahelu to rzeczywiście zima – np. żołnierze chodzili w grubych wełnianych czapkach. Strach pomyśleć, jak tu wygląda w środku sezonu gorącego, czyli w maju lub czerwcu.
Szef okazał się nie tylko przywódcą, ale pełną gębą przewodnikiem. Widać było, że nie oprowadza turystów pierwszy raz, a z uwagi na kandydaturę w UNESCO wspominał, że pojawiali się tu niedawno międzynarodowi goście. Sam szef oprowadzał delegację z niemieckiego Herzogenaurach, czyli miasta partnerskiego Kaya. I tak dowiedzieliśmy się, że piece były używane w XIV w. i bardzo szybko porzucone. Z jednego wkładu uzyskiwano 15 do 25 kilo surówki, a do pieca wkładano 10 razy więcej węgla (domyślam się, że drzewnego) niż rudy. Temperatura w piecu to około 1600 stopni, a uzyskiwaną surówkę czyszczono dodatkowo w znacznie mniejszych piecach. Najciekawszy był sposób, w jaki znajdowano rudę – wystarczyło chodzić boso, bo ziemia w miejscu z rudami żelaza była tak nagrzana, że nawet miejscowi nie byli w stanie po niej stąpać. Inny sposób to obserwacja przyrody - ponoć w miejscu, gdzie występuje, rośnie specjalny krzew (zob. zdjęcie).
Wyjaśniło się też dlaczego mieszkańcy wioski musieli wołać swojego naczelnika. Miejsce, gdzie stoją piece, w lokalnej tradycji było traktowane jako święte i zwykli mieszkańcy bez naczelnika nie mogli i nie chcieli się tam zapuszczać. Kobiety niemogące zajść w ciążę pojawiały się tam, aby w kontakcie z nadprzyrodzonymi siłami poszukać wsparcia dla swoich problemów. Jak widać, ta tradycja pozostała żywa i do tej pory. Naczelnik przy okazji wyjaśnił, że jego pozycja jest przekazywana z ojca na syna, ale jego władza jest mniejsza niż kiedyś. Jak widać, trochę jej jeszcze zostało, przynajmniej w sferze symbolicznej...