W sensie kompletowania różnych list nasza meksykańska podróż była pasmem sukcesów. Zwiedziliśmy wszystko, co chcieliśmy, wszędzie dopisywała nam pogoda, napotkane po drodze problemy tylko odrobinę nas wyhamowywały, nigdy nie zatrzymując i nie każąc zmienić planów. Zdobyliśmy bramy Meksyku jak taran, wyjadając wisienki z jego turystycznego tortu.
Ale był jeden wyjątek.
Na naszej drodze było miejsce z listy UNESCO, które jest mocno problematyczne do zwiedzania –
dom i pracownia Luisa Barragana, nieznanego w świecie, ale słynnego w Meksyku architekta. Zwiedzenie
Casa Luis Barragan wymaga długoterminowego planowania – dom jest w rękach prywatnej fundacji, która udostępnia go do zwiedzania w ściśle określonych porach i bardzo małych grupach. Bilety wstępu (i tak bardzo drogie, jak na meksykańskie warunki) wyprzedają się z około dwumiesięcznym wyprzedzeniem. Nie ma sensu przychodzić bez biletu i liczyć na wejście – obsługa konsekwentnie odmawia jakichkolwiek wyjątków. Opinie w Internecie to potwierdzają – wielu liczących na wejście tylnymi drzwiami zostało odprawionych z kwitkiem i psioczyło na opryskliwy personel. Jakby tego było mało, wejście z dziećmi poniżej 12 roku życia jest zabronione.
Zorientowałem się w problemie zbyt późno, gdy wszystkie bilety były wyprzedane na kilkadziesiąt dni do przodu. Nie robiłem z tego wielkiego problemu – kiedyś na pewno do Meksyku wrócę, a na zwiedzanie Domu Barragana wystarczy tylko kilkugodzinna przesiadka na lotnisku w odpowiednich porach. Ale oczywiście chciałem dopiąć założony plan w 100% i ten Barragan uwierał mnie jak kamyk w bucie.
Najpierw postanowiłem, że pójdę pod to miejsce w godzinach zwiedzania i będę liczył na szczęście. Problem w tym, że Casa Luis Barragan znajduje się na peryferiach miasta i sama podróż z centrum zajmuje trochę czasu. Przeczytawszy, że prawie nikomu nie udało się wejść bez rezerwacji, zdecydowałem, że odpuszczam. Pogodziłem się z porażką.
Rozmowa z Donem Parrishem trochę zmieniła moje nastawienie – Don nakłaniał mnie, żebym jednak spróbował. Traf chciał też, że musieliśmy pojechać na to samo przedmieście i przechodziliśmy zaledwie sto metrów od Domu Barragana – problem w tym, że pora była nieodpowiednia, już dawno po ostatnich godzinach zwiedzania. Zaintrygował mnie jednak tłumek w okolicy – to trzeba było koniecznie sprawdzić.
Okazało się, że przypadkowo trafiliśmy na szczególny dzień – przeddzień święta państwowego i
jedyny dzień w roku, w którym muzeum jest otwarte znacznie szerzej. Zamiast dwudziestu osób dziennie może je zwiedzić kilkanaście razy więcej, co więcej, nie trzeba nic rezerwować, wystarczy przyjść, zapisać się do kolejki i po jakichś 90 minutach oczekiwania (tyle było w moim przypadku) można zwiedzać Dom Barragana. Nie trzeba też płacić za bilety, obowiązuje tylko zakaz wprowadzania małych dzieci.
Nie mogłem uwierzyć własnemu szczęściu i oczywiście czym prędzej się zapisałem. 99% zwiedzających stanowili studenci architektury i doświadczeni architekci, prawdziwi entuzjaści stylu Barragana. Oczywiście wszystko odbywało się po hiszpańsku, ale na tyle zrozumiale, że uchwyciłem przynajmniej sen każdej opowieści. Dom jest bardzo ciekawy, urządzony z ogromną precyzją i wyczuciem. Każda rzecz została zaprojektowana lub umieszczona z jakiegoś powodu, każdy obraz czy przedmiot domowy krył za sobą specjalną historię. Wizyta w niewielkim w końcu domu trwa około godziny i nic dziwnego, że dzieci nie są wpuszczane – zanudziłyby się tam na śmierć i z tych nudów być może zniszczyły któryś z cennych eksponatów. Niestety, nie zobaczycie zdjęć z Domu Barragana na moim blogu – fotografowanie większości pomieszczeń jest surowo wzbronione, a przywilej robienia zdjęć w nielicznych pozostałych miejscach kosztuje słono.
Spieszę uspokoić, że w czasie mojego czekania i zwiedzania
Casa Luis Barragan Kasia i dzieci nie nudzili się stojąc na ulicy. Co więcej, zafundowałem dzieciom najlepszą (według Adasia) i drugą najlepszą (według Martynki – pierwszą był oczywiście rezerwat motyli) atrakcję w Meksyku. Bo nieopodal Domu Barragana znajduje się wielkie muzeum w całości przeznaczone dla dzieci. Nazywa się
Papelote Museo Del Nino i jest wielkim kompleksem, gdzie każde dziecko znajdzie coś dla siebie. Można np. wydoić sztuczną krowę, przebrać się za strażaka i gasić pożar prawdziwą wodą, jako lekarz badać pacjentów, chodzić po małpich gajach, pływać w basenach z kulek, układać interaktywne puzzle i robić setki innych rzeczy. Można też pójść do specjalnej sali i w 3D oglądać motyle, które my oglądaliśmy na żywo. Punkt obowiązkowy podczas wizyty z dziećmi w stolicy Meksyku.
To już ostatni mój wpis z Meksyku i czas podsumować tę niezwykłą podróż. Oto kilka liczb:
6700 przejechanych kilometrów (plus 2600 do Luksemburga i z powrotem)
29 zwiedzonych miejsc z listy UNESCO
20 odwiedzonych meksykańskich stanów
14 dni podróży
4 zadowolonych podróżników
3 zniszczone opony
Podróż udała się znakomicie i dołączam do chóru zwolenników Meksyku. Było egzotycznie, bardzo ciekawie i bardzo bezpiecznie. W odróżnieniu od Iranu, tym razem zapewniliśmy więcej atrakcji dzieciom, które wróciły znacznie bardziej zadowolone.
Dziękuję wszystkim czytającym i komentującym. Ostrzegam, że odpoczynek od Stocka będziecie mieli bardzo krótki – muszę nadrobić zaległości i zaprezentować podróż w kolejne egzotyczne miejsce. Bo przecież w przedłużony weekend majowy znowu gdzieś wyjeżdżamy!