W Meksyku trzeba się przyzwyczaić do przebywania na ciągłej wysokości. Sama stolica jest położona na ponad dwóch kilometrach nad poziomem morza, a kraj jest przeorany pasmami górskimi. Jednym z najwyżej położonych dużych miast (wysokość od 2450 do 2700 m n.p.m.) jest unescowe
Zacatecas, w którym zatrzymaliśmy się na przystanek.
Zacatecas to stare górnicze miasteczko, które, podobnie jak widziane wcześniej San Luis Potosi, przeżywało okres świetności już od XVI w., kiedy to w pobliżu odkryto bogate żyły srebra. Od XIX w. zaczął się jego powolny upadek, choć jako stolica stanu Zacatecas nie ucierpiało tak bardzo, jak inne.
O naszym dwugodzinnym spacerze nie da się powiedzieć niczego szczególnego. Miasto niczym specjalnym się nie wyróżnia, czyli stanowi dobry przykład meksykańskiej gospodarności – jest schludne, ładnie odnowione i dobrze utrzymane. Na załączonych zdjęciach widać dbałość o detale – np. poręcze balkonów w całym centrum są wykonane w tym samym stylu. Godnym zapamiętania punktem był lokalny teatr (
Teatro Calderon) z piękną lustrzaną fasadą,
Pałac Gubernatora z ciekawymi muralami i
katedra – w środku niewyróżniająca się z szeregu innych meksykańskich kościołów, ale ze wspaniałą fasadą, kolejnym arcydziełem barokowego stylu w Ameryce Łacińskiej.
Dzień mieliśmy kończyć w Guadalajarze i stanąłem przed kwestią wyboru drogi. Można było jechać szybko i wygodnie autostradą lub nieco wolniej i na pewno mniej komfortowo drogą alternatywną przez góry. Alternatywna droga miała ten plus, że wiodła przez ruiny
La Quemada, nieobecne na liście UNESCO, ale z zachęcającymi zdjęciami w Internecie. Wybraliśmy drogę alternatywną i po godzinnej jeździe zameldowaliśmy się przed wejściem do La Quemada.
Był to strzał w dziesiątkę. Na pierwszy rzut oka La Quemada to ruiny jakich wiele, wyróżniające się co najwyżej malowniczym położeniem na zboczu góry, z pięknym widokiem na okolicę. Ale La Quemada odstaje od morza meksykańskich ruin, znanych z południa kraju – piramidy i miejskie budynki mają nieco inne kształty, miasto wyróżnia się grubym murem, a wiodą do niego niewyobrażalnie strome schody. Było tak stromo, że Martynka po prostu nie dała rady sięgnąć nogą wyższego stopnia i cały czas musiałem ją nieść na rękach. Daję słowo, że zmęczyłem się trzy razy bardziej niż wchodząc na Piramidę Słońca w Teotihuacan. Badacze kultur prekolumbijskich nie są zgodni co do istotnych faktów z historii La Quemada. Według jednej z hipotez miasto było legendarnym
Chicomoztoc z podań azteckich i jak widać ten przydomek już oficjalnie do niego przylgnął – stanowisko archeologiczne nazywa się Chicomoztoc-La Quemada. Wiadomo na pewno, że wiodły od niego szlaki w różne strony świata, a długość niektórych to ponad 150 kilometrów.
Dla nas było to najciekawsze miejsce spoza listy UNESCO z Meksyku i nie zdziwiłbym się, gdyby zostało wpisane w przyszłości (obecnie jest na liście informacyjnej, ale bez szczegółowych planów kandydowania). Smaczku naszej wizycie dodał fakt, że byliśmy tam niemal zupełnie sami i w ruinach nie niepokojeni przez innych przez dłuższą chwilę graliśmy w chowanego!
___________
Dwa dni minęły od naszej ostatnie przygody drogowej. Koło trzeba było dopompowywać raz-dwa dziennie, ale poza tym było w porządku. Bez przygód dojechaliśmy do przedmieść Guadalajary i jedną z głównych wlotówek w sznurze samochodów pędziliśmy do miasta.
Nagle gwizd, nagle świst…
Wjechałem w dziurę, usłyszałem uderzenie i nie ujechałem nawet pięćdziesięciu metrów, kiedy w kole zabrakło powietrza. Stanąłem i obejrzałem ogromną dziurę w oponie – akurat tej, z której uciekało wcześniej powietrze. Na szczęście dwadzieścia metrów dalej była wulkanizacja. Panowie pokiwali głowami (podejrzewam, że celowo blokują reperowanie tej dziury, mając z tego wielu klientów. 15 minut po mnie pod wulkanizację zajechała kolejna ofiara z identyczną raną szarpaną opony) i wzięli się do wymiany.
Tym razem nie poszło jednak tak łatwo. Jedna ze śrub za nic w świecie nie dała się odkręcić, mimo, że pracowało nad nią czterech mechaników z kluczami pneumatycznymi. Nie było rady, trzeba było dzwonić do wypożyczalni, która na szczęście miała swój oddział na położonym 20 kilometrów dalej lotnisku. Mimo małej odległości czekaliśmy prawie dwie godziny na mechanika, który przyjechał z oponą i zastępczym, w dodatku większym samochodem. Tym drugim dojechałem już bez przygód do wypożyczalni. Ostatecznie za assistance, wymianę opony (do dziś nie wiem, czemu nie za felgę, może ją wyklepali?) i dopłatę za niepełny bak zapłaciłem równowartość 500 zł, czyli śmiesznie mało. Bilans trzech zniszczonych opon w ciągu dwóch tygodni to jednak trochę sporo…