Ach, co to był za dzień!
Patrząc z perspektywy prawie dwóch miesięcy na naszą meksykańską podróż stwierdzam, że ten dzień był zdecydowanie najbardziej intensywny i zapełniony zdarzeniami, miejscami, widokami i wrażeniami. I choć „normalnemu” turyście (cokolwiek ten termin miałby oznaczać) odwiedzenie tych atrakcji zajęłoby trzy, a może nawet cztery dni, nie mieliśmy wcale poczucia przeładowania, nie byliśmy też jakoś szczególnie zmęczeni. A dla narracji wyszło doskonale, bo w jednym wpisie mogę porównać dwa podobne, ale jak różne w odbiorze miejsca.
Zaczęło się od porannego spaceru po Campeche, opisanego pokrótce w poprzedniej notce. Chwilę potem, jadąc po nadzwyczajnie dobrej jak na Meksyk autostradzie, zostaliśmy po raz drugi zaatakowani przez policję na zgrany numer na przekroczenie prędkości. Jedziemy sobie tuż za samochodem, który na checkpoincie puszczają machnięciem ręki, nam każąc zjechać na bok. Oho – myślę sobie – już wiem, co to znaczy... nie minęły jeszcze trzy doby w Meksyku, a tu już dwukrotnie skorumpowane dziady naciągają. Zagotowało się we mnie, ale zachowałem kamienną twarz. I dobrze, bo policjant zaczął bardzo miłą gadkę o pięknie Meksyku, naszych planach i takich tam dyrdymałach. Ale już chwilę później zaczyna starą śpiewkę, że tam niedaleko było ograniczenie do 30 na godzinę, radar nas zanotował i tak dalej. Mój hiszpański jest słabiutki, ale na tyle komunikatywny, że wypowiedziane podniesionym głosem słowa „Muestrame la foto”, a nawet „mentiroso” zostały dobrze zrozumiane (inne, jak „hijo de puta”, też przeszły mi przez głowę, ale zatrzymałem je dla siebie ;-)). Byłem nawet zdecydowany na telefon do konsula, ale pan policjant tym razem zobaczył, że na frajera nie trafiło, szybko odpuścił i uprzejmie pozwolił jechać dalej. Więcej przygód tego typu na szczęście nie mieliśmy.
Zaraz potem, jeden po drugim, zwiedziliśmy dwa zabytki zaliczane do najważniejszych na Jukatanie i w całym Meksyku. Oba to starożytne miasta pozostawione przez Majów w dżungli, świetnie zachowane i mocno do siebie podobne. Pierwszym było
Uxmal, drugim
Chichen Itza. Nasza percepcja obu tych miejsc była jednak zdecydowanie różna.
Czytelnicy pamiętają pewnie niedawne głosowanie na 7 nowych cudów świata. Wybrano 21 obiektów (z czego Piramidy w Gizie zostały wycofane i zyskały absurdalny nieco tytuł „honorowego kandydata”), po czym zaczęło się szaleństwo, które i my pamiętamy z czasów, gdy Mazury ubiegały się o tytuł jednego z 7 nowych cudów natury. Narodowa mobilizacja, terminale do głosowania na głównych placach miast i tym podobne cyrki. Z 21 wybrano 7 obiektów i o ile wybór może nie był szczególnie kontrowersyjny (choć wybór Statui Chrystusa Odkupiciela przy pominięciu Angkoru pozostawiam bez komentarza), wynikał bardziej ze sprawnego marketingu niż rzeczywistego porównania jakości obiektów. W każdym razie wśród wybranej siódemki znalazło się Chichen Itza. Fakt ten, w połączeniu z bliskością kurortów Cancun czy Playa del Carmen sprawił, że Chichen Itza jest wprost oblężone przez turystów. Samo to nie jest jeszcze wielkim problemem – Chichen jest rozległe, każdy obiekt dostępny z czterech stron i nie ma potrzeby zaglądania przez ramię żeby cokolwiek zobaczyć czy zrobić zdjęcie – ale w ślad za popytem podąża podaż. Chyba jeszcze nigdzie nie widziałem tylu straganów z pamiątkami, sprzedawców imitujących kolibry czy skrzeczenie jaguarów i zaczepiających turystów. A już tym bardziej turystów z małymi dziećmi, których zdanie, jak wiadomo, jest najmocniejszym wsparciem sprzedaży. Mówiąc o podaży, nie można zapomnieć o absurdalnych jak na meksykańskie warunki cenach biletów – kilkukrotnie wyższych niż w innych tego typu miejscach. Było to też jedyne miejsce, gdzie musiałem płacić bilet za Adama, w pozostałych dzieci w jego wieku wchodziły za darmo. Mnogość turystów sprawiła, że na żaden z obiektów nie można już wchodzić, pozostaje podziwianie z poziomu ziemi.
Wszystko to sprawiło, że nie zdołaliśmy wynieść z Chichen Itza szczególnie pozytywnych wrażeń. I to mimo faktu, że samym ruinom nie można nic zarzucić. W końcu to najważniejsze miasto Majów w tej części ich imperium – wrażenie robi centralna piramida, nie brakuje świetnie zachowanego boiska do peloty, wspaniałych płaskorzeźb, artystycznie wykonanych kolumn oraz słynnej sakralnej cenoty – sadzawki, do której wrzucano ludzi w ofierze bogom.
Na naszą ocenę Chichen Itza miał ogromny wpływ fakt, że dwie godziny wcześniej opuściliśmy miejsce podobne, ale jakże inne. Bo ruiny w Uxmal są wcale nie mniej spektakularne – chyba jeszcze bardziej rozległe niż Chichen, a na pewno znacznie bardziej dostępne, bo tylko na jedną z piramid nie można wchodzić. Po wszystkich innych ruinach można włóczyć się do woli, wliczając w to największą piramidę, na którą moja córka weszła wyłącznie własnymi siłami, będąc później strasznie z tego dumna. Ludzi i sprzedawców w porównaniu z Chichen był ułamek. Cena biletu normalna. Boisko do peloty nawet większe. Mnogość ogromnych jaszczurek. I co tu jest cudem świata?
Na Chichen Itza wcale nie skończyliśmy tego dnia pełnego wrażeń. Uxmal i Chichen Itza leżą w pierścieniu
cenot – naturalnych studni krasowych wypełnionych wodą, z których wiele z nich zostało przystosowanych do kąpieli. Najsłynniejszą chyba z nich jest cenota
Ik Kil, obok której mieliśmy nasz hotel. Dzieci bardzo chciały się wykąpać i choć czułem, że nic z tego nie będzie, założyły kamizelki i zeszły na dół. Cenota to nie jest jednak najlepsze miejsce na oswajanie z wodą - ludzi dużo, średnia głębokość 50 metrów, brak jakiejkolwiek płycizny, a w dodatku często kapiąca z góry woda. W rezultacie ledwo się kilka razy zamoczyły, a większość czasu stały i podziwiały samą cenotę (rzeczywiście bardzo piękną) oraz wyczyny tatusia, który nieudolnie imitował akrobatów w skokach z 8-metrowej półki skalnej. W Ik Kil to ja byłem dzieckiem i radochę ze skoków w tych pięknych okolicznościach przyrody będę pamiętał na długo.