Na początek małe wyjaśnienie – miałem sporo przerwy w pisaniu, a to głównie za sprawą kolejnego, bardzo udanego wyjazdu, który niedługo doczeka się opisu na Geoblogu. Obiecuję, że będzie bardzo, bardzo egzotycznie…
Ale nie tylko wyjazd był powodem mojego pauzowania. Przyznam, że ostatnio miałem coraz mniej ochoty na kontynuowanie wpisów. Moje dwie początkowe notki z Meksyku doczekały się średniej oceny 2,71 przy 28 oddanych głosach. Wiem, że nie jestem geniuszem pióra i na samym Geoblogu można znaleźć wielu lepszych ode mnie, ale na ocenę 2 z hakiem to chyba nie zasługuję. Nie przejmuję się ocenami podróży już zakończonych i swoich własnych podróży nie oceniam, żeby podbić ranking. Ale takie dołowanie ocen w trakcie pisania jest naprawdę demotywujące.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, co się dzieje na Geoblogu i nie podejrzewam nikogo ze stałych czytelników o dawanie jedynek. Za to podejrzewam i obwiniam Sigma i Pi (względnie ich akolitów), którzy stają się grabarzami Geobloga, portalu, który już i tak ledwo dyszy. Obiecuję, że jeśli w końcu dotrę do właścicieli i/lub uzyskam jakiekolwiek uprawnienia admińskie, cała społeczność dowie się prawdy.
___________
Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze. Maksyma doskonale się sprawdziła – i to dwukrotnie! - podczas naszej podróży do Meksyku. Już trzy tygodnie przed wyjazdem zauważyłem, że wirtualni znajomi z Geobloga – Ania i Adrian, czyli
Przedsiebie zaczynają włóczęgę po Meksyku. Wtedy zapytałem tylko jak długo będą w tym kraju – okazało się, że nasz wyjazd przynajmniej na chwilę będzie się zazębiać.
Nie miałem zbyt dużych nadziei na spotkanie – mieliśmy swoje własne, niekonsultowane z innymi trasy. Ale gdy zobaczyłem, że Ania z Adrianem przebywają kilka dni w San Cristobal de las Casas, poczułem, że szanse na spotkanie mocno wzrosły. Szybka wymiana wiadomości i okazało się, że planujemy tego samego dnia wizytę w Palenque! Co więcej, według planów mamy tam być o mniej więcej tej samej godzinie, koło dwunastej w południe. Wymieniliśmy się meksykańskimi numerami i liczyliśmy na wspólne zwiedzanie. Byliśmy w miasteczku niemal punktualnie, ale kontaktu z Przedsiebie nie było. Podejrzewałem, że przyczyną może być opóźnienie autobusu, a wiedząc, że jedzie przez górską głuszę, wiedziałem, że trudno liczyć na zasięg telefonii komórkowej. Postanowiliśmy zmodyfikować nieco plany, poczekać i w międzyczasie zjeść obiad. Minęło kolejne półtorej godziny, obiad skończyliśmy i spróbowałem jeszcze raz – wreszcie jest dzwonek, odbiera Adrian i mówi, że już tylko kilkanaście kilometrów. Czekamy, a po kilkunastu minutach widzimy nieznajome-znajome twarze. Kilka minut zapoznania i czas na zwiedzanie!
Okoliczności przyrody były wyjątkowo sprzyjające, bo Palenque to miejsce nadzwyczajne. Nawet jak na Meksyk, z co najmniej sześcioma-siedmioma najwyższej klasy miastami prekolumbijskimi wyróżnia się pozytywnie. Palenque jest bardzo rozległe (to był szczególny plus, było dużo czasu na rozmowę, a tematów mieliśmy tyle, że starczyłoby na trzy takie miasta) i wyjątkowo malownicze – zatopione w dżungli piramidy sprawiają, że zwiedzający czuje się trochę jak Indiana Jones.
Ania i Adrian zostali w Palenque na noc, a my pojechaliśmy dalej. Zanocowaliśmy w
Campeche, w kolejnym kolonialnym centrum historycznym. Jeszcze wtedy nie zdążyły się nam znudzić te starówki, choć po prawdzie Campeche ma czym się wyróżniać z ich szeregu. Campeche w czasach kolonialnych było ważnym portem (tę funkcję zachowało zresztą do tej pory) i przez to było łakomym kąskiem dla Piratów z Karaibów, w tym dla najsłynniejszego z nich - Jacka Sparrowa… eee... znaczy się Francisa Drake'a. Zresztą spaliśmy w hotelu jego imienia, ale warunki, a zwłaszcza śniadanie, rzeczywiście przypominały te na pirackich statkach – ogólnie rzecz biorąc nie polecam.
Hiszpanie, broniąc się (nie zawsze skutecznie) przed piratami, otoczyli Campeche potężnymi murami obronnymi. Cytadela zachowała się po dziś dzień w dobrym stanie i przypominała nam trochę portugalskie fortyfikacje z wybrzeży dzisiejszego Maroka. Miasta otoczone przez tak potężne mury obronne mają tę (dla turystów) zaletę, że konserwują się skuteczniej niż miasta otwarte. Tak jest też w przypadku Campeche, którego kolonialne centrum zachowało się bardzo dobrze, choć nie mogę powiedzieć, że same budynki i ulice czymś szczególnym się wyróżniały. Najwidoczniej po dwóch dniach byliśmy już mocno przez Meksyk rozpieszczeni...