Trasę wycieczki po Iranie można planować na wiele sposobów, ale jedno miejsce będzie zawsze jej punktem obowiązkowym. Bo być w Iranie i nie zobaczyć
Isfahanu to tak, jakby ominąć piramidy w Egipcie czy Angkor w Kambodży. Isfahan to miasto szczególne, kolebka perskiej kultury, miejsce, z którego trendy w sztuce i architekturze islamskiej płynęły na cały świat. Bez Isfahanu nie byłoby Tadź Mahal i innych wysokiej klasy zabytków.
Isfahan zyskał znaczenie jako ośrodek władzy dopiero w XVI w., ale jego zabytki pochodzą ze znacznie wcześniejszego okresu. Najważniejszym z nich jest
Meczet Piątkowy, nazywany także Wielkim Meczetem (faktycznie, powierzchniowo do tej pory jest największym meczetem w Iranie). Meczet Piątkowy został wybudowany w VII w., a jego wspaniałe cztery
ejwany (pomieszczenia wejściowe z zazwyczaj kunsztownymi sklepieniami) zachowały się do dziś. Ejwany, wykorzystywane wcześniej w architekturze perskiej, właśnie stąd rozlały się na cały islamski świat. A wewnątrz można znaleźć inne arcydzieła architektury, jak kopuła Tadż Al-Molk, też będąca wzorem dla innych konstrukcji tego typu.
Wielki Meczet to punkt obowiązkowy wizyty w Isfahanie, ale wcale nie tak prosto go znaleźć. Znajduje się trochę na uboczu głównych atrakcji turystycznych, w samym środku Wielkiego Bazaru Isfahanu. Idąc głównymi bazarowymi uliczkami nie tak trudno nawet ominąć wejście do meczetu, jak to nam zdarzało się wcześniej w Fezie w Maroku.
Nie sposób z kolei ominąć głównej atrakcji Isfahanu, słynnego
Placu Imama (zwanego po persku bardziej poetycko Naghsz-e Dżahan, czyli
Plac Mapy Świata, a do niedawna znanego również jako Meidan Shah,
Plac Szacha). Plac Imama, zbudowany w latach świetności Isfahanu, za czasów Abbasa Wielkiego, jest chyba najbardziej znanym symbolem Iranu. Długi na ponad pół kilometra i szeroki na ponad 150 metrów jest z każdej strony otoczony zabytkami najwyższej klasy. Zacznę od
Meczetu Szacha (dziś oczywiście zwanego Meczetem Imama), który z racji godziny modlitw oglądaliśmy tylko z zewnątrz, podziwiając piękny ejwan wejściowy. Weszliśmy za to do środka drugiego, zachwycającego
Meczetu Szejka Lotfollaha, lśniącego od błękitnych ścian i kolumn, wspierających jedną z najpiękniejszych kopuł, jakie widziałem w życiu. Naprzeciwko znajduje się z kolei
Pałac Ali Kapu z unikalnymi freskami oraz wspaniałą salą koncertową.
Ale Isfahan to nie tylko skansen z historycznymi budowlami do podziwiania. Miasto po dziś dzień jest mekką artystów wszelkiej maści, tworzących różnorakie dzieła sztuki perskiej, ale i chrześcijańskiej – nic dziwnego, skoro w Isfahanie od ponad 400 lat mieszka znacząca i wpływowa mniejszość ormiańska. Ormianie mają tu nawet swoją
Katedrę Świętego Zbawiciela, której z logistycznych powodów nie mogliśmy zobaczyć, czego chyba najbardziej żałuję ze wszystkich irańskich zabytków. Z powodu mnogości turystów nie ma tu problemów z angielskim, można łatwo wynająć przewodnika czy kupić dywan. Jak na Iran, Isfahan jest bardzo turystyczny, ale nawet tu nie mieliśmy wrażenia wpadania w turystyczną pułapkę.
Isfahan opuściliśmy dość wcześnie, mając w perspektywie 6 godzin jazdy na południowy zachód. Tym razem zarówno Google Maps, jak i Maps.me pokazywały tę samą trasę, więc ze względnym komfortem udaliśmy się w drogę, planując dotrzeć do miejsca noclegu koło ósmej wieczorem. Po jakimś czasie zrobiło się ciemno, a my wjechaliśmy w wysokie góry, w dużym ścisku na serpentynach starając się znaleźć miejsce do wyprzedzenia ciężarówek. Odetchnęliśmy, gdy nawigacja pokazała prawie pustą drogę, w dodatku z doskonałą nawierzchnią. Przejechaliśmy nią jakieś 30 kilometrów gdy mina nam zrzedła. Asfalt się skończył, zamieniając się w szutr, a po kolejnych kilku kilometrach nawet szutr stał się luksusem. Wracać było szkoda (po czasie stwierdzam, że tak trzeba było zrobić), ale to co widziałem przed sobą mogło przestraszyć nawet wytrawnego kierowcę. Ledwo utwardzona droga, bez żadnych świateł, wijąca się serpentynami nad przepaścią, od której nie oddzielało nas nic, nawet nasyp ziemny, nie mówiąc już o barierkach. O istnieniu zakrętu o 180 stopni dowiadywałem się wpatrując się w GPS, bo jadąc prosto i polegając na światłach samochodu nie można było zobaczyć nic poza kończącą się drogą. Z duszą na ramieniu przejechałem tak dobre dwie godziny odcinek, który powinien nam zająć jakieś 40 minut. Kompletnie wyczerpani, o 22 zamiast 20, dotarliśmy do Szusztar i tam przenocowaliśmy. Była to najgorsza droga, jaką jechałem w życiu i piszę to wszystko ku przestrodze – jadąc z Isfahanu do Szusztar za wszelką cenę trzymajcie się głównych dróg!