Jak już wspomniałem w poprzednim wpisie, zdecydowałem się przejechać przez pustynię Lut w pobliże miasta
Zabol, gdzie znajduje się najrzadziej odwiedzane miejsce z irańskiej listy UNESCO (i jedno z pięćdziesięciu miejsc na liście najrzadziej odwiedzanych na całym świecie),
Szahr-i Sochta. Szahr-i Sochta (w dosłownym tłumaczeniu Spalone Miasto) to stanowisko archeologiczne z epoki brązu, położone zaledwie jakieś 20-30 kilometrów od granicy z Afganistanem. Zasiedlone na przełomie czwartego i trzeciego tysiąclecia przed naszą erą i opuszczone jakiś tysiąc lat później (i w międzyczasie wielokrotnie spalone), było w swoim czasie jednym z największych osiedli na świecie. Inaczej niż większość stanowisk archeologicznych w Iranie, Szahr-i Sochta nie jest reprezentantem kultury starożytnej Mezopotamii i innych, typowo kojarzonych z Persją. Archeolodzy kojarzą je raczej z kulturą helmandzką, która pozostawiła po sobie ślady głównie na terenie Afganistanu.
Szahr-i Sochta jest znana głównie z doskonale zachowanych grobów, odkopanych częściowo już na początku XX w. Znaleziono tam cenne przedmioty, jak najstarsze na świecie kości do gry czy najstarsze szklane oko. Samo Spalone Miasto jest ogromne, wykopaliska zajmują ponad 150 hektarów, a sam cmentarz dobre 25. Niestety, po kilku pożarach i trzech tysiącach lat opuszczenia najcenniejsze, co pozostało, znajduje się pod ziemią, struktury naziemne są raczej mało spektakularne. Dogłębne poznanie tego ogromnego kompleksu wymaga przejścia dobrych kilku kilometrów bez nawet kawałka cienia, przez co nie wyobrażam sobie zwiedzania go w miesiącach letnich. W październiku po 16.00 temperatura wynosiła 29 stopni, a i tak zbliżaliśmy się do granic naszej wytrzymałości.
Szahr-i Sochta znajduje się na pustynnym terytorium, mimo to jest dość popularne wśród miejscowych. Turystów spoza Iranu widzą chyba niezmiernie rzadko, tym bardziej z małymi dziećmi, bo nasze przybycie wzbudziło na miejscu małe poruszenie. Jeden z przybyłych zaproponował nam w łamanym angielskim odwiedzenie muzeum nieopodal. Muzeum rzeczywiście jest warte odwiedzenia i daje lepsze pojęcie o doniosłości odwiedzanego miejsca. Można tam podziwiać m.in. przeszklone groby z kompletnymi szkieletami – bałem się trochę o reakcje Martyny, ale moja trzylatka jest takim dziwnym egzemplarzem, że się tych rzeczy w ogóle nie boi, czasem wręcz domaga się pokazywania obrazków Drakuli czy zombie, a jej ulubioną bajką jest Scoobie Doo (!).
Pracownik muzeum był tak zadowolony z naszej wizyty, że wręczył mi kilka książek o samym starożytnym mieście i turystyce w całej prowincji. Dodatkowo za wstępy nie zapłaciliśmy ani riala.
W doskonałych humorach udaliśmy się w dalszą drogę. Zostało nam, bagatela, 150 kilometrów do
Zahedanu, w którym mieliśmy być koło siódmej wieczorem. Droga wiodła przez pustynię w największym, ale najbiedniejszym i najrzadziej odwiedzanym ostanie Iranu
Sistan i Beludżystan. Sistan i Beludżystan to region problematyczny, zachodnie rządy (w tym, a jakże, polski), odradzają podróże do tego zakątka Iranu. Rzeczywiście, Sistan i Beludżystan przysparzał rządowi irańskiemu sporo kłopotów, a jeszcze kilka lat temu ryzyko zamachu terrorystycznego było tam całkiem spore. Wszystkiemu winni separatyści (Beludżystan to kraina podzielona na trzy kraje, Iran, Afganistan i Pakistan, a Beludżowie najchętniej uniezależniliby się od wszystkich) oraz mniejszość sannicka, domagająca się zniesienia, rzekomej czy też rzeczywistej, dyskryminacji w tym szyickim kraju. Szczególnie aktywna była terrorystyczna organizacja Jundallah, która w latach 2003-2012 zorganizowała kilka zamachów bombowych w prowincji, zabijając w sumie około 200 osób. Jundallah została rozbita, w jej miejsce powstały dwie nowe, bardzo nieliczne organizacje, które nie były aktywne militarnie. Można powiedzieć, że, poza jednym incydentem na granicy, ostatnie 6 lat w Sistanie i Beludżystanie było spokojne, a zagrożenie terrorystyczne mniejsze, niż w Paryżu.
Mimo wszystko rząd irański woli chyba dmuchać na zimne i rządzi w ostanie nieco twardszą ręką, gromadząc tam więcej policji i wojska. Kontrole policyjne są skrupulatniejsze. Na jednej z nich, jakieś 30 kilometrów przed Zahedanem, zatrzymano i nas.
No i się zaczęło…
Najpierw zapytali o paszporty, w których nie mieliśmy ani wiz, ani pieczątek, tylko wypisaną długopisem notyfikację pogranicznika. Wiedza o tym, że Iran paszportów już nie stempluje, najwidoczniej nie doszła jeszcze do tego zakątka kraju. Panowie policjantowie (nie była to zwykła policja, raczej jakaś gwardia narodowa, w szarych mundurach) pomyśleli, że być może nielegalnie wkroczyliśmy do Iranu i w ogóle jesteśmy strasznie podejrzani. Kazali mi iść do swojej dyżurki, po czym trzymali jakieś półtorej godziny. Byli grzeczni, ale nie bardzo było wiadomo, o co im chodzi, bo nikt nie mówił po angielsku.
Ostatecznie zdecydowali, że zajedziemy do głównego posterunku na rogatkach Zahedanu. Nie to, żebym sam kierował, to by stwarzało straszne zagrożenie. Kierowcą był jeden z policjantów, drugi jechał w samochodzie za nami. W głównym posterunku ktoś miał pomysł, żeby całą naszą czwórkę, w tym śpiące dzieci, zabrać na przesłuchanie. Na szczęście po chwili się wycofał i tylko ja poszedłem na rozmowę. Po kolejnej godzinie, przez telefon z jedynym angielskojęzycznym oficerem ustaliliśmy, że zatrzymają na noc mój paszport, a ja go odbiorę następnego dnia rano. Z trzema paszportami mamy się udać do wybranego hotelu w Zahedanie, a oni już poinformują, dlaczego nie ma czwartego.
Wróciłem do samochodu i znalazłem Adama zadowolonego, zajadającego ciastka i popijającego je soczkiem. Te wiktuały kupili i dostarczyli panowie policjanci, nie chcąc zostawiać dzieci głodnych…
Późnym wieczorem, koło 22 znaleźliśmy się wreszcie w hotelu, gdzie recepcja rzeczywiście była poinformowana przez policję. Następnego dnia rano recepcjonistka kazała nam czekać i oznajmiła, że będziemy eskortowani. I rzeczywiście, za chwilę przyjechała policja i w ich towarzystwie opuściliśmy Zahedan, udając się na znany mi posterunek na rogatkach miasta. W międzyczasie mijaliśmy irańską wersję kabrioletu (patrz zdjęcie).
Na posterunku na szczęście czekał już anglojęzyczny oficer. Nie uchroniło mnie to od kolejnego dwugodzinnego maratonu, nic nie wnoszącego przesłuchania i spisywania protokołu stwierdzającego rzeczy oczywiste. Oficer zapewniał, że wszystko jest w porządku, tylko to specjalny region i chcą zapewnić bezpieczeństwo turystom. Wreszcie trochę przed południem opuściliśmy Zahedan i problematyczną prowincję.
Całe doświadczenie było z gatunku…. dziwnych. Mimo upierdliwości policjantów wszyscy byli uprzedzająco grzeczni i przyjaźni, nie stresowałem się ani przez moment. Wydawało się, że jest im przykro za powstałą sytuację, a jakaś nieznana siła każe im trzymać nas tak długo. Rano dzieci znowu zostały obdarowane słodyczami w takiej ilości, że zostały nam prawie do końca wyjazdu.
Jeszcze jedną rzecz zapamiętamy z Sistanu i Beludżystanu. O ile w całym Iranie paliwo jest super tanie i łatwo dostępne, ten ostan jest wyjątkiem. Nie można tak po prostu podjechać i zatankować, trzeba mieć specjalną kartę paliwową (domyślam się, że z określonym, niezbyt dużym limitem miesięcznym). Bez pomocy policjantów chyba nie udałoby mi się zatankować, tym bardziej, że na stacjach były wręcz gigantyczne kolejki. Policjanci dwukrotnie pożyczyli kartę od dwóch innych kierowców, ale musiałem za to zapłacić i zatankować niewielkie ilości paliwa – myślę, że to też narzędzie kontroli problematycznej prowincji. Na szczęście obok stacji powstał równoległy rynek paliwa, które po wyższej cenie można kupić przy drodze bezpośrednio z kanistrów (patrz zdjęcie). Tak też zapewniłem sobie zapas na dalszą drogę…