W ciągu dwóch następnych dni mieliśmy okazję zwiedzić trzy kolejne miejsca z listy UNESCO. Niestety, większość marokańskich wpisów to medyny, czasami dla niepoznaki rozszerzone jako „historyczne centrum miasta”, stąd też z wielką uciechą witaliśmy nieliczne odstępstwa od tej reguły. Takim właśnie odstępstwem jest
Volubilis, wspaniałe ruiny rzymskiego miasta, przeżywającego swoją świetność jako stolica prowincji Mauretania Tingitana na początku naszej ery. Przed wejściem do stanowiska archeologicznego umiejscowiona jest mapa Imperium Rzymskiego z Volubilis umiejscowionym na jej południowo-zachodnim krańcu. Z satysfakcją odnotowałem, że przecież na początku roku zwiedzałem prowincje rzymskie położone najbardziej na wschód (nie licząc krótkiej obecności Rzymian w Armenii i Mezopotamii) – Judeę i Arabię (dzisiejszą Jordanię) i w 2017 r. symbolicznie zamknąłem dwa krańce Imperium Romanum. Bardzo lubię wszystko, co związane ze starożytnym Rzymem i chętnie zwiedzam pozostałe po tym imperium zabytki. I choć Volubilis nie może się równać z moją ulubioną do tej pory Gerazą, trzeba przyznać, że jest niewątpliwie jednym z najlepiej zachowanych rzymskich miast, i to pomimo jego częściowego rozebrania w XVII wieku. Pozostał tu starożytny układ ulic, forum i Kapitol, a nawet łuk triumfalny. Na cokołach kolumn, tak jak w rabackiej Szalli, idealne miejsce na gniazdko znalazły sobie bociany.
Z Volubilisu zostało niecałe półtorej godziny drogi do Fezu, ale biada temu, kto na GPS wybierze najkrótszą trasę. Ta najkrótsza trasa, wbrew ustawionym przeze mnie preferencjom, wcale nie wiodła w całości po asfaltowej drodze – przez co najmniej kilkanaście kilometrów jechałem po drodze ledwie utwardzonej, której za nic w świecie nie chciałbym pokonywać w czasie opadów. Drogę łatwo zgubić, a jej jedynym plusem jest przejazd przez naprawdę zabite dechami marokańskie wioski i podziwianie ogromnych pól obrabianych za pomocą muła i sochy. Maroko jest krajem, w którym bardzo dobitnie widać różnicę między miastem i wsią – miasta są w większości europejskie, wsie zdecydowanie afrykańskie, a podstawowym środkiem transportu (i siłą napędową w rolnictwie) jest tam nie samochód czy traktor, ale osioł, muł i czasem koń.
Z problemami, ale dojechaliśmy wreszcie do
Fezu, aby zaparkować auto tuż przed murami medyny i zatrzymać się w jednym z tamtejszych riadów. O ile akapit wyżej psioczyłem na GPS, w medynach jest absolutnie nieoceniony, i to uwzględniając fakt, że czasami gubi lokalizację w plątaninie budynków. Używając tego narzędzia bez problemu znaleźliśmy nas riad, choć okazało się, że właściciel już wynajął wszystkie pokoje i skierował nas do swojego kolegi. U kolegi było kompletnie pusto, a riad przepiękny, z kolorowym sufitem i wygodnym, wielkim pokojem. Sam młody właściciel nie tylko pomocny, ale i anielsko cierpliwy – pozwolił Adasiowi przez jakąś godzinę siedzieć na jego siedzeniu i oglądać razem mecz na komputerze. Niestety, nazwa riadu mi uleciała, zapamiętałem tylko adres – Dar Lalla Kenza 5.
Medyna w Fezie to absolutnie unikatowy i najciekawszy egzemplarz wśród marokańskich medyn. Jest naprawdę ogromna i prawie że samowystarczalna (wieść niesie, że są tacy, którzy nie wychodzą za jej mury przez całe życie, choć śmiem wątpić w prawdziwość tego stwierdzenia), a chodząc po jej wąskich uliczkach naprawdę ma się wrażenie podróży w czasie. Szczególnie ten klimat czuć wieczorem i nocą, bo uliczki medyny są bardzo skąpo oświetlone, ale ostrzegam – zgodnie z zasłyszanymi od miejscowych opiniami po zmroku niebezpiecznie jest po medynie spacerować turystom. My wieczorem chodziliśmy tylko nieco ponad kwadrans i nie tylko w ogóle nie czuliśmy się niepewnie, ale byliśmy urzeczeni niezwykłą atmosferą. Głos rozsądku każe jednak wierzyć miejscowym i jeśli już zdecydujecie się na spacer po zmroku, nie oddalajcie się zbytnio od swojej kwatery.
Jedną z cech charakterystycznych marokańskich medyn jest niedostatek wyróżniających się atrakcji turystycznych. Sama medyna jest atrakcją i jest w niej na ogół zbyt ciasno, żeby móc podziwiać jakiekolwiek budynki. Oczywiście zawsze jest w medynie jakiś meczet, ale zgodnie z absurdalną marokańską polityką (jakże odstającą od wizerunku nowoczesnego kraju, który to Maroko zdaje się pielęgnować), nie wolno do niego wchodzić niemuzułmanom. W medynie w Fezie atrakcją numer jeden jest, zdaje się,
Medresa Bu Iniana, szkoła koraniczna z XIV w. z przepięknym dziedzińcem, dostępnym za opłatą dla zwiedzających. Uwaga – bramę medresy bardzo łatwo jest przegapić – my na początku przeszliśmy obok niej nie zauważając nic szczególnego.
Nieco więcej przestrzeni jest w drugim z królewskich miast Maroka, położonym zaledwie godzinę drogi od Fezu
Meknesie. Oczywiście i tu medyna jest dość ciasna, ale w porównaniu z ciasnotą uliczek w Fezie, miejsca jest sporo więcej. To nie koniec podobieństw – i tutaj najważniejszym zabytkiem jest medresa nazywająca się niemal tak samo, jak w Fezie – czyli
Abu Iniana. Mekneska jest nieco większa i w całości udostępniona dla zwiedzających – można sobie nawet wejść na górę i podziwiać panoramę medyny.
Mieliśmy wrażenie, że Meknes, mimo pozostawania nieco w cieniu Fezu, jest nawet bardziej do zwiedzania przyjazny. Może miała na to wpływ pogoda - zwiedzaliśmy go w pełnym słońcu i żółte ściany medyny szczególnie ładnie odznaczały się kolorem.