Po opuszczeniu Rabatu wygodną autostradą udaliśmy się do
Tetuanu, miasta z medyną wpisaną na listę UNESCO. W odróżnieniu od As-Suwajry i Al-Dżuddy, będących niegdyś pod władzą portugalską, Tetuan należał do Hiszpanii (która zresztą do tej pory nie oddała Maroku dwóch swoich eksklaw Ceuty i Melilli – i chyba nie zamierza tego zrobić w przyszłości). Hiszpańskie pochodzenie miasta widać choćby w tym, że (poza podstawowym arabskim) popularniejszym od francuskiego językiem jest tu hiszpański. Po hiszpańsku mówiła też gospodyni naszego
riadu położonego w tetuańskiej medynie. Riad Dari (szczerze polecamy), jak każdy marokański riad, to tradycyjne, kilkupiętrowe domostwo ze wspólną przestrzenią pośrodku. Na tę przestrzeń wychodzą balkony i każdy lokator takiego domostwa może wychodząc przed własny pokój łatwo porozumieć się z innymi. Na poziomie podłogi w riadzie był zwykle ogród lub dziedziniec, ale w medynach nie ma na nie miejsca i ta wspólna przestrzeń jest zwykle zadaszona. Na najwyższym piętrze – czyli po prostu na dachu – mieści się część jadalna i tam to jedliśmy w Tetuanie nasze śniadanie, podziwiając panoramę innych dachów tamtejszej starówki.
To właśnie w Tetuanie po raz pierwszy zetknęliśmy się z medyną z prawdziwego zdarzenia. Tutejsza wyraźnie wyodrębnia się od nowszej części miasta, jest ogrodzona murem, za którym jakby zatrzymał się czas. W marokańskich miastach najpiękniejsze jest to, że w ciągu kilku minut można przejść od nowoczesnej, niczym nie ustępującej Europie dzielnicy, do medyny, która przez ostatnie kilkaset lat nie zmieniła się – przynajmniej architektonicznie – prawie wcale. Do medyny nie wjedziemy samochodem (jedynym wyjątkiem jest Marrakesz i nie powoduje to nic dobrego), a co najwyżej małym motorkiem. Transport odbywa się najczęściej ręcznym wózkiem. Medyna w Tetuanie, mimo ciągłego ruchu (w odróżnieniu od europejskich starych miast będących najczęściej typowymi turystycznymi skansenami, w marokańskich medynach ciągle toczy się normalne życie), jest bardzo dobrze utrzymana, a zabytki minionych wieków dobrze wyeksponowane. Tutaj po raz pierwszy zgubiliśmy się w labiryncie niekończących się uliczek i – mimo ostrzeżeń o niebezpieczeństwach czyhających na turystów – było to gubienie się przyjemne i całkowicie pozbawione obaw. Dobrze jest jednak odnaleźć wyjście i znaleźć się szczególnie w okolicach
Avenue Mohammed V czy placu
Moulay El Mehdi, bo medyna w Tetuanie przechodzi płynnie (ale tylko z jednej strony – pozostałe kończą się murem) w najbardziej reprezentacyjną część miasta, z eleganckimi białymi budynkami, konsulatami i katolickim kościołem nieopodal wielkiego meczetu.
Zwiedziwszy Tetuan zrobiliśmy ostry skręt na południe, udając się w stronę Fezu. Po drodze był słynny
Szafszawan, a więc grzechem byłoby tam nie wstąpić. Nie mieliśmy na to miasto za dużo czasu, ale wystarczyło, aby nacieszyć oczy niebieskimi ścianami miasta. Dla mnie Szafszawan to idealny przykład, jak stosunkowo niewielkim kosztem stworzyć turystyczny hit. Wiele marokańskich (i nie tylko) miast lubi intensywne kolory i wiele z nich szczególnie preferuje jeden z nich. Wystarczyło tylko konsekwentnie trzymać się niebieskiego – być może nawet administracyjnie nakazując malowanie w jednym kolorze, choć nie wiem, czy tak było tutaj – aby efekt przyciągał turystów z całego świata i był uwieczniony na tysiącach zdjęć jako jeden z symboli kraju. Marketingowo ktoś kiedyś (choć pewnie nieświadomie) zrobił w Szafszawanie świetną robotę i do dziś cały kraj może być temu komuś wdzięczny.