Najkrótsza droga z Mulu do Brunei wiedzie przez miasto Miri, ja jednak wybrałem opcję dłuższą i dostałem się tam przez
Kuching. Na miejscu miałem zaledwie trzy godziny i spędziłem ten czas na odwiedzinach kompleksu muzeów stanowych (darmowych!). A tam w części etnograficznej takie perełki jak odymione ludzkie czaszki – wieszane nad paleniskiem trofea łowców głów, niegdyś powszechnych na tym terenie. Po drodze zwiedziłem też katedrę katolicką – na malezyjskim Borneo chrześcijaństwo jest znacznie popularniejsze niż w części kontynentalnej. W porównaniu z Sabahem Sarawak jest znacznie bogatszy – PKB na mieszkańca jest ponad dwukrotnie wyższy.
Do samego Miri przybyłem późnym wieczorem i nic nie zwiedziłem, bo nazajutrz rano wyjechałem autobusem do
Brunei. Bilety kupowałem przez Internet, ale nie jest to konieczne – wolnych miejsc było bardzo wiele, a oprócz dużych autobusów na tej trasie krążą też mniejsze busiki. Koszt około 40 zł.
Przejazd przez granicę był bezproblemowy i po jakichś trzech godzinach wylądowałem w centrum
Bandar Seri Begawan, stolicy Brunei. Państwo obecnie malutkie, ale z bogatą historią – w XV i XVI wieku było regionalną potęgą, kontrolując wybrzeże całego Borneo i część obecnych Filipin. Później, z powodu rozpychania się mocarstw kolonialnych, Brunei stopniowo traciło swoje rozległe terytorium, które skurczyło się do obecnych 5 tys. kilometrów kwadratowych. Pod koniec XIX w. Brunei stało się protektoratem brytyjskim, a na początku lat 60-tych XX w. miało wejść w skład formującej się właśnie Federacji Malezyjskiej – tego przynajmniej chciał sułtan, ale jego zapał osłabł po powstaniu zbrojnym części swoich rodaków, stłumionym za pomocą Brytyjczyków. W rezultacie Brunei do federacji nie wstąpiło, a najbardziej skorzystał na tym… sam sułtan. Będąc tylko jednym z władców małego stanu nie byłby zapewne w stanie zbudować tak gigantycznego majątku i przejąć znaczną część dochodów z ropy kraju. Inni malezyjscy sułtani, choć zamożni i mieszkający w pałacach, nie mogą sobie pozwolić na flotyllę 300 luksusowych samochodów i szastanie milionami dolarów za jedno przyjęcie. Nie wydaje się, że skorzystali na tym mieszkańcy Brunei – gołym okiem nie widać różnicy w zamożności w porównaniu z sąsiednią Malezją. Wystarczy odejść kilkaset metrów od ścisłego centrum Bandar Seri Begawan, żeby zobaczyć budynki kojarzące się raczej z trzecim światem, a nie jednym z najbogatszych krajów.
Zwiedzanie rozpocząłem jednak nie od samej stolicy. Wybrałem się na przystań, z której pływają wodoloty do
Temburongu, eksklawy Brunei otoczonej z trzech stron Malezją. Można się tam dostać lądem, jednak wymaga to kolejnego dwukrotnego przekraczania granicy i jest dość czasochłonne. Można tego uniknąć tylko w jeden sposób – właśnie płynąc wodolotem ze stolicy. Wprawdzie i tutaj przepływamy dosłownie kilka metrów od wybrzeża Malezji, ale najwidoczniej Malezja zezwala na takie praktyki. Co ciekawe, płynie się nie morzem, ale rzeką, otoczoną z dwóch stron gęstym lasem deszczowym. Moim zdaniem warto się przepłynąć choćby ze względu na nie, bo w samym Temburongu nie ma za dużo do roboty, chyba, że ktoś zdecyduje się na wycieczkę do parku narodowego, zajmującego połowę powierzchni eksklawy.
Podczas tej podróży przydarzyła mi się niewesoła sytuacja – czekając na wodolot powrotny zostawiłem w poczekalni aparat. Zorientowałem się już na promie i powiadomiłem biletera, który obiecał, że powiadomi płynący z naprzeciwka wodolot, a ja przesiądę się na środku rzeki (tak rzeczywiście było, przeskakiwałem z dziobu na dziób). Wracając do Temburongu byłem dziwnie spokojny, choć na miejscu zostałem poinformowany, że mój aparat został znaleziony przez obsługę i przekazany na kolejny wodolot, który właśnie teraz płynie sobie do stolicy. Ostatecznie odebrałem go na przystani w Bandar Seri Begawan, a jedyne, co straciłem, to dwie godziny i 7 dolarów za bilet.
Jeśli ktoś chce zwiedzić Temburong, poniżej garstka informacji praktycznych – przystań wodolotów znajduje się jakieś półtora kilometra na południowy wschód od ścisłego centrum, niedaleko nowo wybudowanego mostu przez rzekę Sungai Brunei. Promy odpływają co 45 minut, koszt, jak wyżej wspomniałem, 7 dolarów w jedną stronę. Uwaga – trzeba mieć miejscową walutę, bo płatność tylko gotówką, a w pobliżu nie ma bankomatu.
Wróciwszy i odebrawszy aparat złapałem wodną taksówkę i za jednego dolara (stała opłata) przedostałem się na drugi brzeg rzeki Brunei, do słynnego
Kampung Ayer. Kampung Ayer to ponoć największa wodna wioska na świecie i absolutna osobliwość stolicy Brunei. Na drugim brzegu rzeki świecą przepychem wspaniałe budynki, a tutaj przenosimy się do Brunei, jakie istniało sto lat temu. Sama wioska jest jeszcze starsza – pamięta czasy świetności Brunei w XV wieku i od tego czasu nie zmieniła się chyba aż tak bardzo. Większość domów nadal zbudowana jest na palach, przechodzi się wąskimi pomostami, na których czasem brakuje desek. Pomosty są nieogrodzone, a po nich nieraz biegają małe dzieci. To dla mnie zupełnie niepojęte, jak w takich warunkach można wychowywać maluchy, nie bojąc się bez przerwy o ich życie. Kampung Ayer to prawdziwy labirynt pomostów i kanałów, żyje tu jakieś 40 tys. mieszkańców stolicy – w większości w mocno prymitywnych warunkach. Na wodzie mają meczet, szkoły czy sklepy, a nawet boisko do siatkówki.
Kampung Ayer to jedna z nielicznych porażek miłościwie i absolutnie panującego sułtana. Chciał on zburzyć wodną wioskę (nieprzystającą zupełnie do mitu arcybogatego kraju), jednak musiał ugiąć się wobec protestów mieszkańców. Obecnie oznaką nowoczesności w Kampung Ayer są domy budowane wprawdzie na tradycyjną modłę, ale z użyciem cementu zamiast drewna.
Po wzięciu kolejnej wodnej taksówki i trzech minutach podróży dostałem się na drugi brzeg rzeki, z którego tylko kilka minut spaceru dzieliło mnie od symbolu Brunei, pięknego
Meczetu Sułtana Ali Saifuddina. Miałem szczęście, trafiając akurat na porę, w której meczet był otwarty dla zwiedzających – musiałem tylko nałożyć czarną suknię i trzymać się ścieżki dla niewiernych, z której na szczęście widać to, co najważniejsze. Zdjęć w środku oficjalnie robić nie można i nie ma wielkiej straty, bo to raczej z zewnątrz meczet prezentuje się bardziej okazale.
Na wieczór obmyśliłem innego rodzaju atrakcję- chciałem spróbować narodowego dania Brunei zwanego
ambuyat. Okazało się to nie takie proste – najbliższe miejsce, w którym go serwowano, znajdowało się jakieś 3 kilometry od hotelu. Podjąłem wysiłek idąc piechotą, co opłaciło mi się z nawiązką. Nie tylko zobaczyłem stolicę w wymiarze nieturystycznym, ale wracając wieczorem miałem okazję podziwiać największą świątynię Brunei, wspaniale oświetlony
Meczet Jame'Asr Hassanil Bolkiah, zaopatrzony w 29 pozłacanych kopuł i czarujący przepychem. Mimo później pory był pełen ludzi, a ja nie miałem problemu z jego zwiedzeniem.
Wróćmy jednak do samego ambuyat. Danie składa się z kilku różnych półmisków (mięso, ryba, warzywa) wraz z dość ostrym sosem. Najważniejszym i wyróżniającym je składnikiem jest kleik z mąki sago, konsystencją (i chyba smakiem) przypominający nasz krochmal. Je się to pałeczkami (tak jak myślicie, nie jest prosto nabrać krochmalu tym narzędziem), przed konsumpcją maczając w sosie. Gdyby nie dodatki mięsno-rybne, spisałbym ambuyat na straty – sam kleik ma naprawdę nijaki smak. W każdym razie dana mi porcja dla jednej osoby wystarczyłaby na wyżywienie dwóch-trzech. Kosztowała mnie ta przyjemność niecałe 20 dolarów brunei (około 50 zł).