Po powrocie na Borneo udałem się do największej chyba przyrodniczej atrakcji Malezji –
parku narodowego Gunung Mulu. Park znajduje się w środku dżungli i jest niemal cały porośnięty lasem deszczowym. Nie prowadzą tam żadne drogi (a jeśli nawet prowadzą, ta opcja nie jest wykorzystywana w praktyce), transport odbywa się głównie samolotem, a niekiedy łodzią. Turyści docierają tu samolotami – to malutkie lotnisko ma regularne połączenia z Kuchingiem, Miri i Kota Kinabalu. Lecąc z Kota Kinabalu musimy pamiętać, że na lotnisku w Mulu przekraczamy granicę dwóch stanów (Mulu leży w Sarawaku) i powinniśmy udać się do kontroli paszportowej i uzyskać nową pieczątkę. W odróżnieniu od innych lotnisk nie ma tu kontroli granicznej i trzeba o pieczątce pamiętać samemu. Ja to przeoczyłem i musiałem sprawę odkręcać w Kuchingu – na szczęście bez konsekwencji.
Wróćmy jednak do Gunung Mulu. Choć trafiłem tam w środku pory suchej, park przywitał mnie deszczem. Był to wprawdzie pierwszy deszcz od dwóch tygodni, ale opady w sierpniu nie są niczym szczególnym – pada tu ponad 270 dni w roku, a większość deszczówki, co typowe dla równikowej dżungli, nigdy nie opuszcza tego terytorium, tylko codziennie rotuje między drzewami a chmurami.
Jak na miejsce tak izolowane od świata, w oczy rzuca się fantastyczna organizacja obsługi turystów. Choć Mulu to tylko park, mała wioska i lotnisko, baza turystyczna jest tu naprawdę dobra – od drogiego Mariotta po hostele za mniej niż 30 złotych (jeden z nich, z którego skorzystałem i polecam, leży naprzeciwko rzeczonego Mariotta) i liczne prywatne kwatery. Między nimi a parkiem kursują prywatne busy i motorki – cena ponoć jest stała i wynosi 5 ringittów, choć ja poruszałem się piechotą lub łapałem motostop.
Świetnie wygląda też organizacja samego parku. Obsługa jest kompetentna i pomocna, a oferta wycieczek naprawdę bogata. Dla samodzielnych turystów wybór też jest szeroki – szlaki trekkingowe są dobrze oznaczone i ciekawe – w moim przekonaniu znacznie ciekawsze niż w Parku Narodowym Kinabalu. Dość łatwo jest też zobaczyć nietypowe zwierzęta - sam widziałem lotokota (latającą „wiewiórkę”), chodzącego po drzewie drapieżnika o wyglądzie przypominającym borsuka, a nawet węża drzewnego (ten ostatni po wskazaniu przez przewodników) – niestety tylko temu ostatniemu udało się zrobić zdjęcie.
Główną atrakcją parku są słynne jaskinie zamieszkane przez nietoperze. Najbardziej znane są cztery z nich – Wind, Deer, Langs i Clearwater Cave. Ta ostatnia jest chyba numerem jeden, ale wymaga poświęcenia praktycznie całego dnia, więc z racji krótkiej wizyty musiałem ją odpuścić. Cieszę się za to, że mogłem odwiedzić dwie inne, bo wrażenie robią niesamowite. Jaskinie są bardzo rozległe i pełne wspaniałych form skalnych, szczegółowo opisywanych przez przewodnika.
Zamieszkują w nich miliony nietoperzy, które po zachodzie słońca wylatują stadami na żer. Można to obserwować z punktu widokowego nieopodal wejścia do jaskiń, a każda nowa chmara nietoperzy wzbudza okrzyk zgromadzonych turystów. Nietoperze są zresztą wszechobecne i nawet w wiosce spotykamy je co krok.