Nie można narzekać na nadmiar atrakcji turystycznych w stolicy, a te, które są, nie są szczególnie spektakularne. Na dobrą sprawę w jeden dzień można obejrzeć je wszystkie. Na pewno najokazalszym budynkiem jest
Pałac Prezydencki, choć jego akurat zwiedzać nie można. Naprzeciwko pałacu stoi
Katedra Se z ciekawym wnętrzem i ładnymi
azulejos. W katedrze rzuciły mi się w oczy… ogłoszenia parafialne. W katedrze są wywieszone profile kandydatów do małżeństwa, z ich zdjęciami i numerem telefonu. Jedną z kandydatek była panna z Polski, zaręczona z Saotomeńczykiem. Ślub już w lipcu – ciekawe, ilu członków rodziny panny młodej się pojawi?
Tu dygresja - drugim i ostatnim odniesieniem do Polski był wyprodukowany u nas płyn do mycia naczyń. Bezpośrednio raczej go nie sprzedajemy, więc to pewnie reeksport z Portugalii.
Jedną z nielicznych historycznych pamiątek miasta jest
Fort Świętego Sebastiana, dawna siedziba gubernatora kolonii, a dziś muzeum narodowe. Po zapłaceniu równowartości 2 euro można obejrzeć z przewodnikiem (znającym trochę hiszpański, więc co nieco rozumiałem) m.in. jadalnię gubernatora, oryginały deklaracji niepodległości, lokalne rzemiosło itd. Na mnie największe wrażenie zrobiła izba pamięci poświęcona buntowi lokalnej ludności z 1953 r., brutalnie stłumionemu przez Portugalczyków, co pokazują dosadnie drastyczne zdjęcia ofiar. Nie wiedziałem, że opór wobec kolonizatorów był tu tak silny.
Na marginesie - w jednym z programów Cejrowskiego o Republice Zielonego Przylądka usłyszałem stwierdzenie, że wcale nie trzeba było im dawać niepodległości. Jednym z argumentów było m.in. to, że nie był to kraj podbity, a cała ludność została przywieziona jako niewolnicy – w domyśle, nie było tu narodu. Przykład Sao Tome pokazuje, że ten argument w praktyce nie ma żadnej wartości - po 500 latach poczucie odrębności ludności czarnej było dostatecznie duże, żeby zrównać je z krajami podporządkowanymi siłą.
Stolica Sao Tome ma jeszcze jedną nietypową atrakcję turystyczną, o której wypada powiedzieć. Ukryta jest w niepozornym kolonialnym domostwie, po którym z zewnątrz absolutnie nie widać niczego szczególnego. A w środku od jakichś czterdziestu lat znajduje się fabryka czekolady prowadzona przez Włocha Claudio Corallo, która jest jednym z najbardziej nietypowych zakładów tego typu na świecie. Trzy razy w tygodniu, po zapłaceniu równowartości 4 euro, można zapisać się na zwiedzanie, ale przede wszystkim posłuchać o produkcji czekolady i jej spróbować. Wszystko odbywa się lokalnie – od uprawy kakaowca poprzez prażenie do mieszania czekolady. Corallo obalił popularne mity dotyczące czekolady, np. ten, że czekolada z dużą zawartością kakao musi być gorzka i czarna. Według niego to bzdura i świadczy o niewłaściwym procesie produkcji ziaren kakaowca, ale przede ich prażenia. Nie były to gołe słowa – próbowaliśmy czekolady z zawartością nawet 90% kakao, która wcale nie była gorzka.
Fabryczka jest bardziej manufakturą i Corallo nie produkuje przemysłowych ilości czekolady. Stąd jej cena jest całkiem wysoka – około 6 euro za opakowanie. Jeśli ktoś chce spróbować, czekolada jest do kupienia na niemieckim Amazonie.