Śpieszę donieść, że wróciliśmy z naszej podróży cało i zdrowo, ale chcących poczytać o Wyspie Świętego Tomasza proszę o cierpliwość – zanim przejdę do części afrykańskiej, kilka wpisów poświęcę Portugalii, której poświęciliśmy tyle samo czasu, co Sao Tome, czyli pełny tydzień. Jednak z uwagi na to, że opisy Europy rodzą się u mnie w męczarniach, będę się raczej streszczał i zagreguję opisy niektórych zwiedzanych miejsc.
Przed wyjazdem po Portugalii mieliśmy bardzo duże apetyty – głównie z powodu zachwytów mojego przyjaciela Harry'ego Mitsidisa, który zwiedził wszystkie kraje świata i stwierdził, że to właśnie Portugalia jest numerem jeden. Czy potwierdzamy tak wysoką ocenę? Zapraszam do relacji.
Nasze pierwsze doświadczenia z Portugalią były raczej nieprzyjemne – jeszcze nigdzie nie czekaliśmy tak długo na bagaż rejestrowany, jak na lotnisku w Lizbonie. Od wyjścia z samolotu do odbioru bagażu minęło dokładnie 45 minut! Zdarzyło się nam to samo po powrocie z Afryki, więc nie sądzę, że był to jednorazowy pech. W każdym razie po pierwszym rozczarowaniu dalej było tylko lepiej – sprawny odbiór wynajętego samochodu (z najniższą chyba ceną w Europie) i mogliśmy sprawnie ruszyć na zwiedzanie.
Pierwszym przystankiem był
Półwysep Tróia z ruinami kompleksu przemysłowego, zaopatrującego starożytnych Rzymian w solone ryby i bardzo popularny wówczas rybny sos. Samo miejsce jest niewielkie, ale dość dobrze zachowane – ostały się w dużej mierze zbiorniki, w których solono rybę, jak również pozostałości term czy mauzoleum. Warto zboczyć 30 kilometrów z autostrady Lizbona-Faro i zobaczyć ruiny, ale przede wszystkim geograficznie ciekawy Półwysep Tróia – bardzo długi, ale niezwykle wąski pasek lądu, porównywalny trochę kształtem do naszej Mierzei Helskiej.
Po zwiedzeniu plaży w Sao Torpes i spędzeniu nocy w turystycznej Villa Nova de Milfontes udaliśmy się na parę godzin do Algarve, raju dla plażowiczów z całej Europy.
Dotarliśmy do Lagos, z którego wrażenia mam mieszane – poza Lizboną to zdecydowanie najbardziej turystyczne miejsce w Portugalii, która w czerwcu wcale aż tak zatłoczona nie jest. Tutaj jednak było inaczej, dziesiątki firm oferowały rejsy wokół słynnego
Ponta de Piedade, a turystów, mimo wczesnej pory, było sporo. Adasiowi bardzo podobała się za to miejska plaża i brzeg morza, w którym brodził dobrą godzinę (dodam, że mimo temperatury powietrza ponad 30 stopni morze było jeszcze na tyle zimne, że kąpali się w nim nieliczni).
O ile w Algave było gorąco, prawdziwy upał przywitał nas w
Elvas, unescowej perełce tuż przy granicy z Hiszpanią. Elvas słynne jest ze swojego potężnego akweduktu z XVI w. (rzeczywiście robi niezapomniane wrażenie) oraz potężnych i doskonale zachowanych fortyfikacji nieopodal. Tych ostatnich nie widzieliśmy, za to samo centrum miasta wzbudziłoby w nas zachwyt, gdyby nie sięgający 40 stopni (sic!) upał. Musimy tam wrócić, najpewniej podczas zwiedzania Hiszpanii w jakiejś przyzwoitszej porze roku.
Z Elvas wpadliśmy na chwilę do
Vila Viçosa, absolutnie unikatowego renesansowego miasta z pałacem biskupim, który zachwyca nawet z zewnątrz. Mimo wolnej godziny z powodu, dla którego do dziś zgrzytam zębami (głupia postawa hotelu, wymagającego check-inu godzinę wcześniej niż pisali na Booking.com) nie mogliśmy go zwiedzić od środka. Ale po naszej krótkiej wizycie jestem przekonany, że Vila Viçosa to jeden z ukrytych klejnotów Portugalii, który absolutnie powinniśmy kiedyś zwiedzić dokładniej.
Uwieńczeniem długiego dnia była popularna
Evora, kolejne unescowe miejsce, na które mieliśmy zawstydzająco mało czasu. Choć może nie powinienem być dla nas tak surowy, bo na historyczne centrum miasta poświęciliśmy dobre dwie godziny, przechadzając się po jego urokliwych uliczkach. Po Elvas i Evorze zaczęliśmy się przyzwyczajać do portugalskich miasteczek, które naszym zdaniem nawet w porównaniu z włoskimi czy francuskimi nie mają sobie równych. Po pierwszych dwóch dniach dwa zero dla Portugalii :-)