Jak to wśród zakonników bywa, ich życie, a co za tym idzie również życie pielgrzymów, zorganizowane jest według z góry określonego porządku dnia. Rozpoczyna się on o 4.00 lub 4.30 rano liturgią poranną, zakończoną mszą. Liturgia trwa, w zależności od dnia, trzy do ponad czterech godzin. W niedzielę w okresie wielkanocnym raczej nie ma szans na koniec liturgii przed 8 rano, w dni powszednie kończy się koło 7.
Zaraz po skończeniu liturgii jej uczestnicy (i ci, którzy nie uczestniczyli, bo nikt na siłę z łóżek przed świtem nie wypędza) idą na śniadanie. Niestety, o śniadaniu nie jestem w stanie nic powiedzieć, bo podczas naszych dwóch dni nie mieliśmy okazji go spróbować – raz musieliśmy wcześnie opuścić klasztor, drugi raz natrafiliśmy na… post. W postny dzień (każdy piątek i poniedziałek, czasami dodatkowe dni) pierwszym posiłkiem jest przedpołudniowy obiad.
Po śniadaniu większość mnichów idzie do pracy, trwającej do 17.00 i przerywanej obiadem. Pracować jest gdzie, bo chyba każdy monastyr utrzymuje bogaty ogród, winnicę i pola uprawne. Czymś przecież trzeba wykarmić mnichów i co najmniej kilkunastu pielgrzymów dziennie.
Pielgrzymi pracować nie muszą i tak naprawdę nie bardzo mają co ze sobą zrobić. Dlatego też zazwyczaj w klasztorze zostaje się tylko na jeden dzień, długą przerwę w ciągu dnia wykorzystując na przemieszczenie się pomiędzy monastyrami. Jeśli ktoś zostaje na dłużej, może oczywiście odbyć pieszą lub samochodową wycieczkę do innych monastyrów (preferowane są raczej busy, bo najbliższy monastyr jest zazwyczaj oddalony o jakieś półtorej godziny marszu).
O 17 wszyscy zbierają się na liturgię wieczorna, trwającą znacznie krócej niż poranna – około 18.30-19.00 zwykle jest już skończona. Bezpośrednio po liturgii uczestnicy przechodzą na kolację. Kolacja odbywa się we wspólnej sali i jest skromna, ale obfita – jakiś ryż lub makaron z warzywami, suszona ryba i coś słodkiego. Do kolacji jest woda i (średnio) po kubku wina.
Przy posiłku jeden z dyżurnych mnichów czyta żywoty świętych. Jeść można tylko w czasie czytania i choć czasu jest raczej sporo, większość na wszelki wypadek je w pośpiechu. Po zakończeniu czytania wszyscy wstają od stołów i wychodzą.
Po kolacji mnisi i pielgrzymi wychodzą na dziedziniec i jest to najlepsza okazja, żeby sobie porozmawiać. Poza tym jedyną atrakcją wieczoru jest otwarcie „ławki”, tzn. klasztornego sklepiku, gdzie można kupić sobie święte obrazki, książki i inne dewocjonalia. W kościele prawosławnym tego typu rzeczy kupuje się znacznie chętnie, niż u katolików, więc i tam kupujących było dosyć. Zawsze mnie dziwiło, że np. w takiej Rosji w każdym kiosku w dworcowej poczekalni jest spore stoisko z miniaturowymi ikonami – rzecz u nas raczej nie do pomyślenia (u nas tę rolę zaczyna powoli pełnić poczta ;-)).
Nie ma (przynajmniej dla pielgrzymów) wyznaczonej pory spania, ale tak koło 21.30-22.00 światło w dormitorium jest zwykle gaszone.
Podsumowując, z perspektywy turysty-pielgrzyma największą wadą athoskich monastyrów jest nadmierna ilość wolnego czasu. Nawet uczestnicząc we wszystkich modlitwach od początku do końca pozostajemy z wieloma godzinami bezczynności, którą trudno jest zwalczyć. Dla nas było to dość męczące i cieszyliśmy się z wcześniej podjętej decyzji o skróceniu naszego pobytu z trzech do dwóch dni. Drugi dzień spędziliśmy w bułgarskim klasztorze Zografu, o którym w następnym wpisie.