Przed wejściem na pokład statku na Athos każdy musi pokazać swój diamonitirion wraz z dowodem tożsamości. Teoretycznie żadne inne statki nie mogą przybijać do wybrzeży Athosu, ale mam podejrzenia, że nie jest to ściśle przestrzegane. Na pewno statki wycieczkowe z kobietami na pokładzie nie mogą się zbliżać do wybrzeża na bliżej niż 500 metrów.
Statek po drodze do głównego portu Dafni przybija do tych klasztorów, które są położone przy brzegu lub mają lepszą komunikację z wody. Przystanków jest chyba sześć i, mimo relatywnie niewielkiej odległości, dopiero po dwóch godzinach od wypłynięcia przybijamy wreszcie do Dafni.
Góra Athos ma swoją własną kontrolę celną, choć nie zauważyłem, żeby kogokolwiek z przybywających zatrzymano. Zdarza się to podobno w drodze powrotnej – mnisi obawiają się, że ktoś wywiezie cenne przedmioty, zwłaszcza starodruki. Niemniej jednak na wjeździe teoretycznie trzeba zadeklarować niektóre przywiezione rzeczy. Jest też ostrzeżenie, że sprzęt do wideorejestracji jest na Athosie zabroniony i chyba rzeczywiście ten zakaz jest ściśle przestrzegany. Aparaty fotograficzne są w praktyce dozwolone (choć nie wszędzie) i często używane również przez samych mnichów.
Port w Dafni od stolicy republiki dzieli jakieś 10-12 kilometrów utwardzonej, ale dość kiepskiej drogi. Funkcjonuje tam komunikacja autobusowa, ale my jako jedni z nielicznych zdecydowaliśmy się udać tam pieszo. Nie okazało się to najlepszym pomysłem, w niezbyt dobranym obuwiu tatę zaczęły mocno boleć nogi – ale doszedł, co w wieku prawie 70 lat jest godne podkreślenia. Plusem była bardzo malownicza trasa – pierwszych parę kilometrów wzdłuż brzegu morza, potem pośród zalesionych wzgórz w pięknym słońcu.
Stolica Athosu
Karies jest de facto niewielką wioską. Jest tu parę knajpek, sklepów spożywczych (z kupnem alkoholu nie ma problemu, jakby kto pytał) i coś w rodzaju dworca autobusowego, z którego odjeżdżają busy do poszczególnych (ale nie do wszystkich) klasztorów. Są tu też zakłady usługowe obsługujące Republikę, np. piekarnia czy poczta. W tych wszystkich miejscach pracują cywile, których, mam wrażenie, jest na wyspie tyle samo, co mnichów.
Karies jest nadto siedzibą
Świętego Zgromadzenia, najwyższej władzy Republiki Athosu. Zasiadają w niej przedstawiciele wszystkich dwudziestu klasztorów, wymienianych zawsze w tej samej kolejności. Święte Zgromadzenie decyduje o kwestiach wspólnych dotyczących całej Republiki – jednym z najbardziej kontrowersyjnych problemów ostatnich lat była kwestia używania na półwyspie telefonów komórkowych (rozstrzygnięta po myśli zwolenników nowoczesności – na Athosie jest co najmniej jedna antena i nigdzie nie miałem problemów z zasięgiem).
Będąc w Karies można się mocno pomylić, bo siedziba Świętego Zgromadzenia jest znacznie bardziej niepozorna od górującego nad osadą, ogromnego
Skitu św. Andrzeja. Skity są odrębnymi od klasztorów budowlami, gdzie teoretycznie mnisi prowadzą życie według jeszcze surowszej reguły. Zazwyczaj są one położone nieopodal klasztorów głównych, ale w przypadku Skitu św. Andrzeja sytuacja jest odmienna – jest skitem rosyjskiego klasztoru św. Pantelejmona, położonego w zupełnie innej części półwyspu. Jego budowa właśnie w stolicy Athosu miała na celu podkreślić (historyczną, nie obecną) supremację mnichów rosyjskich w republice. Trzeba przyznać, że im się udało, a skit jest większy niż większość normalnych klasztorów.
Z Karies złapaliśmy stopa na kawałek drogi do skrzyżowania dzielącego nas od naszego docelowego klasztoru, ale później czekała nas jeszcze co najmniej półtoragodzinna wędrówka. Wiedząc, że tato nie ma szans na dojście próbowałem znów łapać stopa – i tu spotkało mnie niemiłe rozczarowanie. Kilku mnichów podróżujących samemu w swoich wielkich pick-upach nie raczyło się zatrzymać. O ile nie mam normalnie pretensji do niezatrzymujących się kierowców, na Athosie byłem oburzony – przecież nie ma tu przypadkowych ludzi, a mnisi (o naiwności!) powinny chyba wykazywać się większym zrozumieniem i poczuciem wspólnoty. Na szczęście po kilku nieudanych próbach prawie że wymusiłem zatrzymanie jednego pick-upa (jechaliśmy na pace) do kolejnego skrzyżowania, na którym za chwilę zatrzymał się niezwykle sympatyczny mnich z naszego właściwego celu podróży,
Monasteru Pantokratoros.
Nazwa monasteru wzięła się z bardzo popularnego w kościołach wschodnich wizerunku Chrystusa jako Pana Wszechświata, Pantokratora. Klasztor jest jednym z najwcześniejszych (założony w 1363 r.) i w symbolicznej hierarchii dwudziestu monastyrów zajmuje siódme miejsce. Jest niezwykle malowniczo położony na skarpie na brzegu morza, a przy bramie wejściowej rozciąga się przepiękny widok na wybrzeże i zaśnieżony nawet w maju szczyt Athosu.
Wszystkie athoskie klasztory były budowane jako budowle obronne, mają więc mają podobną budowę. Zbudowane są na planie prostokąta, zwykle na wzniesieniu, przez co ich wysokie ściany są niemal niezdobyte z dwóch-trzech stron. Te, które widzieliśmy, były w różnych epokach rozbudowywane, przez co niestety nie udało im się zachować architektonicznej spójności. Na środku każdego klasztoru jest posadowiony
katolikon, czyli główna świątynia, w której gromadzą się mnisi i pielgrzymi na wspólnej modlitwie. Katolikon jest zamykany poza czasem modlitw i zwiedzający w innych godzinach mogą się srogo zdziwić lub liczyć na przychylność mnicha dyżurnego, który na chwilę cerkiew otworzy.
Każdy pielgrzym przybywający do athoskich klasztorów przechodzi podobną procedurę – na początku jest kierowany do pomieszczenia dla gości, gdzie można odpocząć w cieniu i dyżurny mnich proponuje wodę, herbatę lub kawę i coś słodkiego. Oprócz tego na podtrzymanie można uraczyć się kieliszkiem bardzo dobrego
tsipouro - winogronowego bimbru popularnego zwłaszcza w (greckiej) Macedonii. Tsipouro jest według tradycji wkładem Athosu w rozwój świata, bo ponoć właśnie tutaj zostało po raz pierwszy wytworzone.
Po niespiesznej degustacji i odpoczynku pielgrzymi pozostający w klasztorze, po okazaniu diamonitrionu przechodzą do dormitorium. W Pantokratorosie dormitoria są niewielkie i całkiem przyjemne – obaj dostaliśmy miejsce w siedmioosobowych, czystych salach. Warto dodać, że byliśmy w okresie wielkanocnym i wszyscy, również świeccy pielgrzymi między sobą, pozdrawiali się tradycyjnym „Christos anesti” - „Chrystus zmartwychwstał”.
Wieczorne nabożeństwo zaczyna się o 17.00 i, choć uczestnictwo nie jest obowiązkowe, nie za bardzo jest tam co innego do roboty i większość pielgrzymów się stawia. Katolikon wewnątrz nie odróżnia się właściwie od innych, w tym polskich, cerkwii. Kilka różnic jednak występuje – w monastyrskich katolikonach (przynajmniej tych, które widzieliśmy) nie używa się do liturgii światła elektrycznego, a tylko świec. Oczywiście świece nie dają wystarczająco dużo światła i szczególnie starsi mnisi mogą mieć problemy z czytaniem świętych ksiąg – w takich wypadkach niekiedy pomagają sobie małą lampką elektryczną. Mnogość świec i intensywne używanie kadzidła ma swój efekt uboczny – ściany i sufit są mocno zadymione. Robienie zdjęć wewnątrz katolikonu jest zabronione, choć w tym półmroku i tak niewiele zdjęć dobrze by wyszło.
Kolejny zwyczaj zaskoczył nas dość mocno. W polskich cerkwiach tradycyjnie po liturgii całuje się jedną-dwie główne ikony. W cerkwiach greckich ten zwyczaj jest ekstrapolowany do niemalże absurdu – ikon do całowania jest kilkanaście w czterech częściach cerkwi i cała procedura powtarzana jest dwukrotnie – na początek i koniec. Bardziej gorliwi wykonują przy tym szereg ukłonów z dotykaniem palcami ziemi.
Jest jeszcze jedna ważna różnica między cerkwiami polskimi i tymi na Athosie. W Polsce wierni czynnie uczestniczą we mszy, śpiewają i się modlą. W świątyniach na Athosie te rzeczy wykonują wyłącznie mnisi – owieczki stoją zaś pokornie, nie otwierając ust, a jedynym zewnętrznym znakiem ich zaangażowania są tysiące przeżegnań i ukłonów.
Wpis wyszedł mi przydługi i chyba lepiej podzielić relację na mniejsze kawałki. W kolejnej części m.in. o tym jak wygląda typowy dzień w monastyrze.