Po perypetiach z urzędnikami i uzupełnieniu zapasów wypłynęliśmy wreszcie na morze. Od tego momentu przez 15 dni 9 osób było zamkniętych na niewielkiej powierzchni 16-metrowego jachtu. Oprócz mnie były tam same wilki morskie – aż 7 osób miało za sobą przepłynięcie żeglarskiego Świętego Graala, czyli przylądka Horn i cieśniny Drake’a oraz lądowało na Antarktydzie. Po takich doświadczeniach wiedzieli doskonale, czego się spodziewać i rzeczywiście nie było podczas rejsu żadnych scysji wynikających z panujących warunków – wprost przeciwnie, atmosfera wśród załogi była świetna, za co drogim towarzyszom bardzo dziękuję.
Przypuszczam, że jeśli czytelnicy bloga mają w ogóle jakieś doświadczenie żeglarskie, to najczęściej z rejsów po Mazurach lub ciepłych morzach Grecji czy Chorwacji. Ja wprawdzie tam nie pływałem, ale na podstawie relacji znajomych i innych członków załogi mogę zapewnić, że takie żeglowanie zdecydowanie różni się od tego, co doświadczyliśmy podczas tego rejsu.
Przede wszystkim nasz poczciwy „Barlovento II” to jednostka wprawdzie bardzo funkcjonalna i dzielna, ale zbudowana w trochę innych czasach (jacht ma już 25 lat) i na trochę inne standardy. Na jachcie nie było takich wygód jak prysznic (na który zresztą i tak nie mieliśmy wystarczającej ilości słodkiej wody), a kotwicę trzeba było wciągać za pomocą zacinającej się ręcznej windy (działała tak słabo, że używaliśmy jej tylko do podnoszenia samej 60-kg kotwicy, stalowy łańcuch wyciągając „z krzyża”). O ciepłej wodzie nie wspominam, bo oczywiście była, ale jak ktoś ją sobie w garnku podgrzał (słoną oczywiście, słodką tylko do gotowania posiłków).
Wybrańców czekała też porcja ćwiczeń fizycznych w postaci odpompowywania zęz (zbiorników w dolnej części kadłuba) – dwóch w łazience, dwóch w kambuzie (jachtowej kuchni) i głównej. Kiedyś po sztormie miałem przyjemność odpompowywania zęzy głównej przez pół godziny, a to potrafi człowieka solidnie rozgrzać;-).
Pływaliśmy oczywiście przez całą dobę, co oznaczało konieczność stawiania wacht również w nocy. 8-osobowa załoga (plus kapitan oczywiście) ma taką zaletę, że można ją świetnie podzielić na cztery 2-osobowe wachty, po 4 godziny każda. W praktyce oznaczało to wachty co 12 godzin w dzień i co 8 w nocy. Wachta kambuzowa gotowała wszystkim posiłki i przez 24 godziny nie musiała wychodzić do koła sterowego, ale praca w kuchni była chyba cięższa niż sterowanie.
Trzy na każde cztery noce były więc przerywane wachtami. Pół biedy, gdy wypadło na wachtę 20 -24, bo następna była dopiero od 8 do 12, a więc praktycznie całą noc można było przespać. Najgorzej mieli ci, którzy wchodzili za koło sterowe o północy i opuszczali je o 4 rano, czyli odbywali słynną „psią” wachtę. Konieczność opuszczenia ciepłej koi, włożenia na siebie całego ekwipunku i wyjścia na chłód była naprawdę mało przyjemna. Teoretycznie po zejściu z wachty mogli za to iść spać aż do południa, ale dokładnie w środku, o 8 rano, było śniadanie, na które przynajmniej ja zawsze wstawałem. Plusem psiej wachty była możliwość obserwowania zachodów i wschodów słońca (przerwa wynosiła najwyżej dwie godziny i choć formalnie nie był to już dzień polarny, prawdziwej nocy nie widzieliśmy przez ponad dwa tygodnie).
Raz na cztery dni każdą parę czekała wachta kambuzowa, czyli gotowanie dla całej załogi. Przerażało mnie to na początku, bo gotowanie nie jest, delikatnie mówiąc, moją najlepszą stroną. Na szczęście z Ewą, moją koleżanką wachtową, doskonale się uzupełnialiśmy – ona gotowała, ja obierałem, tarłem i zmywałem :-).
Podczas takiej wachty naprawdę trzeba było się uwijać. Zaczęło się od standardowych trzech posiłków, ale wraz ze wzrostem kuchennych szaleństw ich liczba wzrosła do czterech. Dlatego też zaraz po rozpoczęciu wachty kambuzowej trzeba się było brać za podwieczorek. Zmywanie, godzina-półtorej przerwy i szykowanie kolacji. Kolacja zaczynała się o 20, zmywanie kończyłem zwykle po 21 (przypominam, tylko w słonej wodzie, po uprzednim jej podgrzaniu na gazie). O 7 rano pobudka i szykowanie śniadania, od 9 po zmywaniu przerwa aż do 12, kiedy to zwykle zaczynaliśmy szykować obiad. Po obiedzie miałem najwięcej roboty, bo oprócz zmywania trzeba było wypompować zęzy i w miarę dokładnie umyć całą kuchnię, aby następna wachta kambuzowa zastała w niej porządek. Kiedy o 16 wchodziłem na wachtę nawigacyjną, czułem ulgę, że następny kambuz mam za trzy pełne doby.
Skoro o kuchni mowa… Często jest tak, że na jachcie gotuje się jak najprościej i jak najszybciej, bo nie ma za bardzo jak inaczej - kuchnia mała, brak składników i w dodatku czasami ostro kołysze. U nas, ze względu na bardzo dobre zaopatrzenie i (z małymi wyjątkami) jeszcze lepszą pogodę, gotowanie przypominało wyścig zbrojeń, kiedy to każda wachta chciała być lepsza od kolejnej. I tak na Morzu Barentsa mieliśmy okazję spróbować kopytek, gołąbków, chleba czy ciasta domowej roboty (do prodiża specjalnie uruchomiliśmy agregat prądotwórczy). Pod koniec rejsu byliśmy już przejedzeni i jedliśmy ułamek tego, co było postawione na stole.