Przygotowanie jachtu do długiej wyprawy to dość skomplikowana operacja logistyczna. Według planu przez trzy tygodnie grupa dziewięciu osób miała być zdana tylko na to, co ze sobą zabierze z Murmańska, musieliśmy więc być przygotowani na prawie wszystkie ewentualności. I tak trzeba było pomyśleć o:
1) Drobnych i nieco poważniejszych (jak naprawa bomu grota)
naprawach jachtu, który lekko ucierpiał po poprzednim arktycznym etapie. Nie było to proste głównie z tej przyczyny, że jakikolwiek zewnętrzny specjalista musiał uzyskać zgodę kapitanatu portu na wejście na jego teren. Wydawanie zgody trwało, jak to w Rosji, kilka dni, a my nie mieliśmy tyle czasu. Ostatecznie pomógł nam pracujący na co dzień w porcie przewodniczący miejscowego jacht klubu.
2)
Zatankowaniu paliwa – w sumie zabraliśmy około 1500 litrów ropy, co pozwalało nam płynąć na silniku jakieś 1500 mil morskich lub ok. 12 dób, czyli trochę ponad połowę przewidywanego czasu rejsu. Co najmniej połowę zapasu paliwa „zorganizowaliśmy” w porozumieniu z załogą okolicznych jednostek, co wydatnie obniżyło nasze koszty. Doszło przy tym do zabawnej sytuacji, gdy załoga 300-tonowego holownika na linach przyciągnęła go do naszego jachtu, aby (sprze)dać nam trochę swojego paliwa (nie mogli włączyć silnika bez zgody kapitanatu portu, a my akurat wtedy nie mieliśmy możliwości podpłynięcia do nich). Oprócz ropy zatankowaliśmy też kilka kanistrów benzyny do obsługi agregatu prądotwórczego.
3)
Zatankowaniu zbiornika słodkiej wody – bardzo ważna rzecz, bo jacht nie posiadał odsalarki. Wody mieliśmy około 800 litrów, co dawało mniej więcej 90 litrów na głowę na 21 dni (faktycznie nieco krócej), czyli ostatecznie jakieś 6 litrów na dobę. Jak wynika z powyższych wyliczeń, takie luksusy jak prysznic czy nawet zmywanie w słodkiej wodzie musiały poczekać do powrotu do cywilizacji :-). Na szczęście słonej wody mieliśmy w bród, a zmywanie w niej nikomu chyba nie przeszkadzało.
4)
Zatankowaniu gazu w butlach do kuchenki – okazało się, że w kraju będącym potęgą w wydobyciu gazu ziemnego i ropy naftowej zatankowanie butli LPG jest niezwykle skomplikowane. Mimo trudności, i ten problem udało się jakoś załatwić, choć za bardzo nie wiem jak.
5)
Kupieniu jedzenia – to była zdecydowanie najdłuższa i najtrudniejsza część operacji. Przykładowo, kupiliśmy kilkanaście kilo ziemniaków, kilka kilo cebuli, jakieś 50 bochenków chleba, różnego typu mięsa, konserwy, owoce itp. Mimo wszystko okazało się, że takie planowanie nie jest łatwe i, ku mojej rozpaczy, wiele jedzenia trzeba było wyrzucić, a drugie tyle pozostało dla kolejnego etapu.
____________________________________
Już na początku pobytu w Murmańsku okazało się, że cały nasz etap wyprawy może ponieść fiasko. FSB (przypomnę - godny następca słynnego KGB) stwierdziło bowiem, że poprzedni etap dostał się na Ziemię Franciszka Józefa (i w ogóle opuścił rosyjskie morze terytorialne) nielegalnie i wezwało do siebie na przesłuchanie 4 osoby, które nie zdążyły jeszcze opuścić Rosji. Zanim to nastąpiło, urzędnicy zgłosili się do nas o 11 w nocy (sic!) i poprosili o możliwość zrobienia kopii dokumentów. Kapitan wysłał mnie, jako najlepiej znającego język, jako „męża zaufania”, a więc część nocy spędziłem w siedzibie FSB w Murmańsku. Następnego dnia trzymali tam kapitana prawie cały dzień.
Rosjanie zarzucili kapitanowi nielegalne przekroczenie granicy rosyjskiej i chcieli ukarać go mandatem w wysokości równowartości w rublach kilku tysięcy złotych, ale skończyło się na zaledwie 50 zł (plus po 20 zł dla każdego członka załogi, który jeszcze nie opuścił Rosji). Mimo wszystko kapitan musiał podpisać oświadczenie, że jest świadomy naruszenia przepisów i w przypadku recydywy będzie ukarany o wiele surowiej. My zaś dostaliśmy polecenie płynięcia najkrótszą drogą z Murmańska do Archangielska, bez możliwości przekraczania 12-milowej strefy morza terytorialnego.
To byłaby dla nas prawdziwa katastrofa, bo tę trasę pokonuje się w 4-5 dni, a my mieliśmy przecież urlopy na ponad trzy tygodnie. Na szczęście okazało się, że przy wejściu na Morze Białe otrzymaliśmy pozwolenie na płynięcie w kierunku Nowej Ziemi (cały czas zachowując odległość nie większą niż 12 mil morskich od brzegu). Mieliśmy jeszcze nadzieję na pozwolenie wyjścia na ląd, ale już do końca rejsu go nie dostaliśmy. W międzyczasie pierwszym polskim jachtem, który przybił do brzegów Nowej Ziemi stała się Lady Dana 44 (zainteresowanych odsyłam do strony www.arctic2013.pl).
Oficjalnie urzędnicy argumentowali swoje postępowanie wejściem w życie od 1 lipca ustawy liberalizującej (!) żeglugę, do której niestety nie wydano jeszcze przepisów wykonawczych. W związku z tym urzędnicy stosowali prawo tak, jakby żadnej nowej ustawy w ogóle nie było. Niby nic nowego, w Polsce też się takie rzeczy dzieją, ale mam podstawy przypuszczać, że była to po prostu zła wola urzędników. W tym samym czasie inni FSB-owcy w identycznej sytuacji zezwolili wyżej wymienionej Lady Danie i fińskiemu jachtowi Sarema na dalszą żeglugę.