Oj, wymęczył mnie ten dzień, mimo że większość czasu spędziłem w aucie. Wystarczyło jednak na godzinkę wyjść na zwiedzanie w pełnej lampie, aby mieć wszystkiego dość. Nie jestem odporny na upały, gdzie mi tam do Genek Team, który regularnie wyjeżdża w najgorętszym sezonie. A tu znikąd nadziei, w pozostałych miejscach ma być równie gorąco, a w dodatku nieco bardziej wilgotno.
Miejscem, które mnie tak wymęczyło, był
Fort w Rohtas. Fort to typowy budynek z epoki Wielkich Mogołów, choć został zbudowany przez ich przeciwnika, Szera Szaha Suri. Fortów tego typu jest w Pakistanie kilka, trudno powiedzieć, dlaczego akurat ten wyróżnił się tak szczególnie, że zaproponowano go (i zaakceptowano) na listę UNESCO. Fort od XV w. był cały czas w użyciu i również dzisiaj na terenie rozległej cytadeli toczy się normalne życie. Może dlatego jest w stanie dość opłakanym. Owszem, ogromne mury zewnętrzne trzymają się dobrze, ale już budynki i pałace wewnątrz fortu są mocno nadszarpnięte zębem czasu. A może to przez ten upał Rohtas nie kojarzy mi się najlepiej?
Zdecydowanie bardziej uzasadniony jest wpis fortu i ogrodów w
Lahore. Lahore było jedną ze stolic imperium Wielkich Mogołów, tutaj pochowany jest cesarz Dżahangir (de facto grabarz imperium, bo to on zapoczątkował politykę nietolerancji religijnej, która dynastię doprowadziła do zagłady jakiś wiek później). Grobu Dżahangira nie dane mi było zobaczyć, skoncentrowałem się za to na wspaniałym forcie. Obok tych w Agrze i Delhi fort w Lahore to najwybitniejsze osiągnięcie architektury militarnej Mogołów. Niestety, z tej trójcy fort w Lahore jest najsłabiej zachowany, choć Pakistańczycy dwoją się i troją, aby przywrócić go do stanu świetności. Całkiem niedawno odnowili i oddali do użycia bibliotekę, która przez dziesiątki lat była niczym więcej jak tylko rupieciarnią. Powoli odrestaurowują też inne zabytki.
Fort w Lahore ma jedną przewagę nad tymi w Agrze i Delhi – obok niego znajduje się chyba najwspanialszy mogolski meczet, >b>Meczet Cesarski albo
Badshahi. Budowniczowie meczetu stworzyli arcydzieło niemal pod każdym względem, ale nie pomyśleli, że na dziedziniec może warto było użyć kamieni, które mniej się nagrzewają – moje wschodnioeuropejskie stopy nie mogły wytrzymać, mimo że było już koło 16 i największy upał zelżał. Z drugiej strony, stopy ludzi z czasów Mogołów na pewno były dużo bardziej przyzwyczajone do gorąca niż współczesnych.
Dzień zakończyłem zwiedzaniem
ogrodów Szalamar, po których mógł niegdyś spacerować tylko cesarz i jego harem. Harem był ściśle odseparowany i nikt postronny nie mógł ujrzeć oblicza żadnej z żon cesarza. Podczas wojen Dżahangira z bratem cały harem musiał uciekać i cesarskie małżonki nie zdążyły się zakryć. Prawo było bezwzględne – wszystkie kobiety zostały załadowane na statek i utopione.
Dziś ogrody Szalamar to miejsce bardzo popularne. W poniedziałkowe popołudnie było wręcz tłoczno. Nic dziwnego, bilet wstępu kosztuje tylko 30 rupii (jakieś 40 groszy), podczas gdy obcokrajowcy płacą 500 rupii (jakieś 6,50 zł). I tak jest w całym kraju, bilet dla obcokrajowca jest około 15 razy droższy.
Dzień kończę na lotnisku, przechodząc przez żenująco powtarzalne i bezsensowne procedury. Na lotnisko nie możesz wejść przed otwarciem check-inu, trzy razy sprawdzają bilet, a pogranicznicy zastanawiają się, czy Polacy mogą wjeżdżać do Wietnamu bez wizy (to robota pracowników linii lotniczej, a nie pograniczników). Trochę słabo, ale nie przesłoni mi to pozytywów tego ciekawego kraju, do którego z pewnością kiedyś wrócę.