Poranny prom zabrał nas z Nowej Fundlandii na
Labrador. Te dwie części jednej prowincji dopiero od niedawna stanowią całość – połączenie nastąpiło dopiero w 1949 r., a zmieniona nazwa funkcjonuje od 2001 r. Aby lepiej zintegrować dwie części prowincji rząd lokalny subsydiuje połączenie promowe – stąd też za półtoragodzinny rejs z autem zapłaciliśmy trzy razy mniej niż za prom na Saint-Pierre bez auta.
Im dalej na północ, tym krajobraz stawał się coraz bardziej arktyczny. Na Labradorze widać to szczególnie dobitnie – w cieśninie Belle Isle nierzadko można było spotkać góry lodowe, a część jezior jest jeszcze całkowicie pokryta śniegowo-lodową pierzyną. Klimat też jest bardziej polarny – więcej niż na Nowej Fundlandii jest tu mchów i porostów, mniej karłowatych lasów. Mimo to było dziś cieplej niż w dni poprzednie – temperatura pokazywała przez chwilę nawet 17 stopni! Najczęściej było jednak około 8-9, ale cały dzień świeciło piękne słońce.
Nie mieliśmy dziś za wiele do roboty. Właściwie jedynym miejscem, które mieliśmy odwiedzić, było
Red Bay, baskijska stacja wielorybnicza z XVI w. A właściwie może i wcześniej niż z XVI w., bo niektórzy twierdzą, że baskijscy rybacy „odkryli” Amerykę przed Kolumbem. Niezależnie od daty początkowej, miejsce to było było jednym z najważniejszych centrów wielorybnictwa aż do końca XIX w., a wielorybi olej był używany jako paliwo dające światło przed wynalezieniem lampy naftowej. W Red Bay nieliczne pozostałości materialne zostały umieszczone w muzeum. Jako, że to muzeum było dziś zamknięte, pozostało nam obserwowanie okolicy po 40-minutowym trekkingu na wzgórze
Tracey Hill, gdzie można znaleźć zmurszałe kości wielorybów.
Nie wiedzieliśmy, co zrobić z czasem, więc postanowiliśmy odwiedzić jeszcze Mary’s Harbour, niewielką osadę położoną 80 km na północ od Red Bay. Godzinna jazda trochę się nam dłużyła i zaczęliśmy narzekać na monotonię, gdy nagle niemalże zamarłem z wrażenia. Przy drodze chodził sobie baribal czyli
czarny niedźwiedź. Jeszcze nigdy nie widziałem tego gatunku na żywo. Niestety, zdążyłem mu zrobić tylko jedno zdjęcie, bo przestraszył się samochodu i żwawo uciekł.
Dziś śpimy w Blanc Sablon, a jutro uderzamy w prawdziwą dzicz. Mam nadzieję, że wszystko się uda, czeka nas jutro 5 lotów!