Dzień niemalże bez historii. Pobudka o 6 rano, szybkie śniadanie i o 7.20 wyjazd. Do Morandavy mieliśmy wg map Google dziewięć i pół godziny, co byłoby niezłym wynikiem zważywszy na prawie 500 km do pokonania. Pokonaliśmy je w nieco ponad dziesięć, nie licząc obiadu, a więc całkiem nieźle. Droga dużo lepsza niż wczoraj, miejscami kompletna padaka, ale były długie fragmenty, gdzie można było jechać i 100 na godzinę. Mimo wszystko w upale sięgającym 35 stopni i samochodzie bez klimatyzacji nie było to wcale komfortowe.
Po drodze widzieliśmy i cywilizowane miejsca, i wioski, gdzie jedynym źródłem prądu są panele fotowoltaiczne. Czyli można się domyślać, że parę lat temu prądu nie było w zasadzie wcale. Chaty z trzciny i gliny, a najlepsza rozrywka dzieci to machanie do przejeżdżających pojazdów. Mogliśmy się przekonać, jak zdeforestowanym krajem jest Madagaskar – tam niemal w ogóle nie ma drzew. Jest to przyczyną zaburzenia stosunków wodnych – o wodę coraz trudniej, a u samego schyłku pory suchej było to bardzo dobrze widać. Jest bardzo sucho i o pożary nietrudno. Na szczęście od połowy listopada, a już na pewno od grudnia, zacznie solidnie padać.
Dopiero niedaleko wybrzeża pojawiło się nieco więcej zieleni i drzew, w tym króla drzew – baobab. Zrobiliśmy sobie nawet konkurs w liczeniu baobabów, ale po setce przestałem liczyć. Przy najbardziej okazałym zrobiliśmy sobie z Martyną zdjęcie, a wieczorem pierwszy raz w życiu spróbowaliśmy soku z babobabu.
Śpimy w Morondavie, jutro znów intensywny dzień pełen jazdy i przepraw promem. Ile to się człowiek musi namęczyć, żeby zobaczyć to, co chce...