Wyspaliśmy się wszyscy wyjątkowo i nawet 4-godzinna różnica czasu w porównaniu z Polską nam nie przeszkodziła. Śniadanie zamówiliśmy na 7 rano, ale wstaliśmy o 6:55, bo budzik przestawił się w tryb weekendowo-świąteczny (dziś przecież 1 maja). Wyruszyliśmy według planu o 8:00 i bardzo dobrze, bo plan był jak zwykle napięty.
Tym razem była okazja zobaczyć bardziej zieloną część Kirgistanu. Śnieg widzieliśmy tylko zadzierając głowę do góry, a obok najczęściej wspaniałe zielone górskie łąki. Droga też się polepszyła, i to nawet za bardzo, bo dostałem mandat za prędkość. 3000 somów czyli 145 złotych to niby nie tak dużo, ale jak na niezwykle tani Kirgistan zabolało . Dość powiedzieć, że mniej zapłaciliśmy za nocleg, bak paliwa kosztuje tu mniej niż 100 złotych, a obiad dla czterech osób kosztował nas dzisiaj tylko 50 zł!
Mieliśmy do pokonania dwa długie odcinki, 5- i ponad 4-godzinny. Zgodnie z planem nieco po 13.00 zameldowaliśmy się w
Parku Narodowym Sary-Czelek, jednym z wielu komponentów transgranicznego wpisu na listę UNESCO pt. „Zachodni Tien-Szan”. Droga do Sary-Czelek jest całkiem dobra, dopiero ostatnia godzina wiedzie przez niewyasfaltowaną, dziurawą drogę. Internety pisały, że trzeba płacić aż 400 somów za osobę, ale widocznie mają taryfę ulgową w niskim sezonie, bo za naszą czwórkę i samochód zapłaciłem tylko 200 somów.
Sercem parku jest jezioro Sary-Czelek, położone na wysokości około 1900 metrów. Mimo świątecznego dnia ludzi było bardzo niewielu. W ogóle mieliśmy wrażenie, że 1 maja – kiedyś w Kirgistanie najważniejszy dzień w roku po rocznicy Rewolucji Październikowej – był świętowany raczej skromnie. Widzieliśmy może ze dwa-trzy małe festyny i to wszystko.
Niestety pod względem turystycznym Kirgistan ma jeszcze sporo do nadrobienia i to było widać w Sary-Czelek. Szlaków w parku jest niewiele i są zupełnie nieoznaczone. Wybraliśmy się jednym z nich, ciesząc się z pięknej pogody i oglądając krystalicznie czyste jezioro z kilku miejsc. Miało być 14 stopni, a było ponad 20, a w słońcu czuliśmy nawet gorąco.
Potem tylko 4 godzinki, obfita obiadokolacja i tuż przed 20.00 zameldowaliśmy się w Dżalalabadzie, jadąc przez kilkadziesiąt kilometrów parę metrów od granicy z Uzbekistanem. Plan na jutro jest bardzo niepewny, więc nie będę zdradzał za dużo. Trzymajcie kciuki.
PS W załączeniu kolejna notatka Martyny. A Adam (odpukać w niemalowane) zachowuje się na razie znacznie lepiej, niż w Egipcie czy Peru. Oby tak dalej.