Jakoś za przyjemnie i mało afrykańsko było mi do tej pory. Nawet odprawa paszportowa w Moroni przebiegła sprawnie i bez ścisku.
Wybierając się promem z Majotty na Anjouan stwierdziłem, że wszystko wróciło do normy. Witamy w starej, dobrej Afryce. A było to tak:
Na Petite Terre udałem się do odprawy bagażowej. Prom miał wypływać o 12.00, boarding zakończyć o 11.00, o czym przypominały groźne ogłoszenia przybite do ściany. Przybyłem do jednego z wielu okienek o 10.30, przede mną stało z 10 osób, każda obładowana niemiłosiernie. Ludzie wieźli wszystko – od jogurtów czy czekolad (towar deficytowy na Komorach) po kuchenki, pralki, materace 2x2 metry! W jednym opakowaniu nie wiem, co było, ale dwóch chłopa niosło je w pocie czoła i ledwo się zmieściło w okienko.
O 11.05 udało mi się potwierdzić odprawę. Jako, że nie miałem bagażu rejestrowanego, zabrałem nadmiarowy ładunek innej rodziny. Limit to 40 kg, a oni dali mi 37,5, sami rejestrując drugie tyle. Za nadbagaż płaciło się 3 euro za kilo, więc zaoszczędzili dzięki mnie ponad stówę. A niech tam, już taki miły ze mnie gość.
Z podbitym biletem w ręku poszedłem do kontroli paszportowej. Ale zaraz zaraz, drzwi są zamknięte, a przed wejściem stoi tłum ludzi. Drzwi się otwierają co jakieś 10 minut, wchodzi 10-15 osób, a reszta czeka na kolejne okienko. Wszystko byłoby ok, gdyby nie pogoda – zebrały się chmury i zaczęło straszliwie lać. Byłem już blisko wejścia i powiedziałem sobie, że nie ma bata, przy następnym otwarciu drzwi muszę tam wleźć za wszelką cenę. Wszedłem ostatni…
…i bardzo dobrze, bo następny raz drzwi otworzyły się za jakieś 20 minut. A przez te 20 minut lało tak potwornie, że gdybym tam stał, obawiałbym się o swój ukryty w plecaku komputer, komórkę czy paszport w kieszeni.
Pod dachem odetchnąłem, odprawa paszportowa u obywatela UE to była tylko formalność. Oczywiście z planowego wypłynięcia o 12.00 nie zostało nic, wypłynęliśmy grubo po 13.00. Czekali na wszystkich, więc ściskanie się w kolejce pod drzwiami w deszczu nie miało najmniejszego sensu…
Sama podróż minęła bez przygód, trochę bujało, ale nawet nie było czuć odoru wymiotów. Do czasu wejścia do łazienki oczywiście ;-)
To jednak nie był koniec atrakcji. W Mutsamudu – stolicy Anjouan, trzeba było kolejny raz przejść przez kontrolę paszportową. Co tam się działo, ciężko opisać. Ze 200 osób z promu weszło do pomieszczenia, z którego wiódł wąski korytarz do kanciapki, w której siedziały dwie osoby kontrolujące paszporty. Oczywiście żadnej klimy, zaduch i ścisk potworny. Wyszedłem z tego więzienia po około półtorej godziny, uboższy o 30 euro za kolejną jednokrotną wizę. Całe szczęście nakleili mi ją na stronę, gdzie już miałem jakąś pieczątkę. O ile w Moroni zeskanowali mi zdjęcie z paszportu, tutaj zrobili świeże na miejscu.
Jeszcze przed kontrolą paszportową wyhaczył mnie lokalny przewodnik podesłany przez hotel i mnie do tego hotelu zaprowadził. Chciał mnie namówić na zwiedzanie wyspy za 25 euro + 15 litrów paliwa, ale nie ze mną takie numery – wiedziałem, że transportem publicznym zrobię to wielokrotnie taniej. Chciał i dostał 10 euro za fatygę, co i tak było za dużo. A propos hotelu, zatrzymałem się w Oceanis. Fajne miejsce za około 45 euro ze śniadaniem, pokój z widokiem na morze. A obok dobra restauracja, gdzie serwowali piwo (jednakże w cenie zaporowej 4 euro za małą butelkę). Miał działającą klimę. Znaczy działała, jak był prąd, bo w nocy kilka razy go odcinali - no cóż, taki urok biedniejszych krajów Afryki.
Następnego dnia po śniadaniu udałem się na postój taksówek tuż przy porcie. Tam za tysiąc franków (dwa euro) złapałem transport do Domoni, dawnej stolicy Anjouan, miasta będącego niegdyś siedliskiem piratów, wielokrotnie burzonego. Miałem nadzieję zobaczyć coś z dawnej świetności, a tu figa – nie zostało praktycznie nic, nawet medyna zabudowana jest nowymi domami. Jedynym charakterystycznym miejscem było mauzoleum pierwszego prezydenta Komorów Ahmeda Abdellaha, który się tu urodził. Do środka nie wchodziłem. Dobrze, że choć wybrzeże wyglądało nieźle.
Plan maksimum przewidywał zwiedzenie jeziora Dzia Landzee w środku wyspy. Zapytałem o to taksiarza na rozstaju dróg, a ten nie bardzo widać kumał po francusku (jakbym ja dużo kumał, ha!), bo uciekł się do tłumacza. Tłumacz mi przetłumaczył, że tamten chce za podwózkę 50 euro. Akurat wiedziałem, jak się mówi po francusku: „Zwariował, czy co?”, ale się powstrzymałem. To jezioro nie jest warte takiej ceny (nie wierzycie? Wyguglujcie). Odpuściłem plan maksimum i skupiłem się na planie optimum.
A plan optimum przewidywał dostanie się na drugi kraniec wyspy, do osady Sima, a najlepiej jeszcze dalej, do wioski
Bimbini. Przepiękną trasą w górach wróciłem do Mutsamudu i złapałem kolejną taksę do Simy – droga wiodła niemal cały czas wzdłuż morza, ale była tak fatalna, że głowa boli. Nie muszę chyba dodawać, że wszystkie te przejażdżki odbywały się w afrykańskim stylu – po 4 czy nawet 5 osób na 3-osobowej kanapie, wiadomo, że bez klimy, za to czasem ze sporymi bagażami.
W Simie z pół godziny łapałem transport do Bimbini. Zrobiła się trzecia po południu, więc chciałem zrezygnować, ale w ostatniej chwili napatoczył się busik. Bimbini od Simy dzieli tylko 6 kilometrów, ale ten dystans busik pokonał w jakieś pół godziny, po drodze wysadzając innych pasażerów. W końcu dojechał, zatrzymał się na 20 minut, a ja w tym czasie mogłem podziwiać miejscowy las namorzynowy i kąpiące się dzieci. Bimbini to już prawdziwy koniec świata, w oddali widać było nawet wyspę Moheli.
Do Mutsamudu wróciłem już o zmroku, ale zdążyłem odwiedzić Meczet Piątkowy z XVII w. Wycieczka po całej wyspie kosztowała mnie w sumie jakieś 6 euro.
Długo się zastanawiałem, czy nie popłynąć na ostatnią nieodwiedzoną wyspę Moheli. Pomiędzy Anjouan a Moheli nie ma regularnego transportu promowego, ale pływają małe łódki zwane tu vedette. Teoretycznie podróż taką łódką przez obcokrajowca wymaga zezwolenia na policji i nie zawsze jest bezpieczna, ale w ostatnich dniach morze było wyjątkowo spokojne. Ostatecznie z planów zrezygnowałem, z dwóch powodów – po pierwsze bałem się, że się pogoda zmieni i na Moheli utknę, a samolot do Europy mi ucieknie. Po drugie, w ciągu jednej doby nie byłbym w stanie zobaczyć tego, co chciałem, z żółwiami składającymi jaja na czele. Żółwie zresztą widziałem kiedyś w Omanie. Moheli więc poczeka, może za kilka(dziesiąt) lat tu wrócę.
Mając wolny dzień postanowiłem drugi raz spróbować z
jeziorem Dzia Landzee. Tym razem podjechałem busem najdalej jak się tylko da, czyli do miejscowości Dindri. Stamtąd wziąłem taksówkę, która zawiozła mnie pod samą ścieżkę – sam nie byłbym w stanie jej odnaleźć, mapy google tego terenu są rażąco niedokładne. 20 minut spaceru i doszedłem nad jezioro, które dodatkowo obszedłem. Jak widać nic specjalnego, a przechadzki nie polecam, zwłaszcza części w gęstym lesie. Może większą atrakcją od jeziora była przechadzka po Dindri, między chmarami dzieci i kolorowo ubranymi kobietami… i największymi pająkami, jakie widziałem podczas tej podróży. Te zdjęcia niestety zniknęły bezpowrotnie :(
Nie pozostało mi nic innego jak tylko lepiej zwiedzić samo
Mutsamudu, do tej pory widziane jedynie wieczorem lub z okien busików. Nie jest to piękne miasto (żadne na Komorach nie jest piękne), ale bardzo zwarte, większość miasta obejmuje historyczna medyna, pamiętająca jeszcze czasy sułtanów Shirazu. Można się wspiąć po schodach na punkt widokowy i objąć wzrokiem całe miasto. Nie wiem, czy warto, bo wchodzenie po schodach w tym klimacie to jednak wyzwanie.
Następnego dnia rano udałem się do portu, żeby usłyszeć, że dzisiejszy rejs został przeniesiony na środę, za cztery dni! Poczułem małe ukłucie paniki, bo przecież następnego dnia miałem odlatywać z Moroni. Zwrócili mi kasę, ale to nic nie zmieniło. Szybka analiza możliwości i udałem się do pobliskiej agencji, która jednak nie sprzedała mi biletów na samolot. Powiedzieli, żebym spróbował w R Komores, dwa kilometry dalej. Wziąłem taksówkę, na szczęście w R Komores sprzedali mi bilet na ten sam dzień. Jedyna różnica była taka, że zamiast 50 euro za prom zapłaciłem 100 za samolot. Samolot odleciał z niewielkim opóźnieniem, za to w zachodzącym słońcu mogłem oglądać piękną panoramę Wielkiego Komora z dobrze oświetlonym masywem Karthali. Okazało się po fakcie, że ten krótki lot był moim lotem nr 300 i po raz pierwszy zamiast kamizelek (leciałem Embraerem E-120ER) instrukcja bezpieczeństwa zalecała używanie siedziska z fotela w przypadku lądowania na wodzie!
Ostatni dzień był bez historii. Zapukałem do katolickiej misji w Moroni, gdzie służy polski ksiądz, ale nie było go w budynku. Lot powrotny do Addis był przeciwieństwem poprzedniego do Moroni – samolot był praktycznie pusty.
Czas krótko podsumować Komory. Kraj pozostawił po sobie dobre wrażenie, poza może temperaturami – nie znoszę, gdy po pięciu minutach od wyjścia z chłodnego pomieszczenia jestem zlany potem. Jest to jeden z tych krajów, gdzie można się zupełnie zrelaksować wiedząc, że nikt cię nie oszuka czy nie zrobi ci nic nieprzyjemnego. Choć nie należy do najtańszych, poza noclegami nie wydamy zbyt dużo, zwłaszcza transport publiczny jest śmiesznie tani. Niestety szeroko pojęta baza turystyczna nie jest tu najlepsza i nie wygląda, by się to zmieniło. Nie ma też jakichś super atrakcji turystycznych, choć te, które są, uzasadniają tak po dwa dni na każdą wyspę.