WSTĘPNA DYGRESJA
Podzielę się z Wami osobistą refleksją. Jak informowałem na wstępie podróży do Azerbejdżanu, w marcu dostałem dość spory awans - przeskoczyłem od razu o dwa stopnie w służbowej hierarchii - który, choć jeszcze nie jest oficjalnie potwierdzony (ciągle jestem p.o.), jest raczej przesądzony. Niby powinienem się z tego bardzo cieszyć, ale w praktyce tak wcale nie było. Nie dość, że finansowo odczułem go póki co bardzo nieznacznie, to mam dwa razy więcej pracy. Byłem obciążony do tego stopnia, że zaczęło to wpływać na moje podróże – musiałem odwołać jedną z nich, a podczas innej pracować zamiast zwiedzać (na szczęście w dniach pracy mogłem odwołać urlop). Doszło do tego, że przestałem w ogóle cieszyć się z perspektywy nowych podróży, co w moim przypadku oznaczało tak drastyczną zmianę, że moi znajomi podróżnicy nie mogli w to uwierzyć i patrzyli na mnie ze współczuciem.
W fatalnym nastroju pojechałem do Azerbejdżanu w podróż, która na papierze miała być (i faktycznie była) jedną z najbardziej ekscytujących i wyjątkowych. Choć byłem świadomy tej wyjątkowości, na początku zupełnie nie byłem w stanie się z tego cieszyć. Czułem, że nie mogę kontynuować takiego życia.
Nie chcę powtarzać banału, że podróże kształcą, bo wcale w niego nie wierzę. Jeśli już, byłbym w stanie zgodzić się, że „podróże kształcą wykształconych”, choć niestety widziałem wiele kontrprzykładów nawet na to stwierdzenie. Natomiast w moim przypadku podróż do Azerbejdżanu była olśnieniem, w którym radykalnie zmieniłem nastawienie do pracy czy życia. Przebywając wśród, generalnie rzecz biorąc, zadowolonych z siebie i spełniających swoje marzenia ludzi sukcesu, przekonałem sam siebie, że nie warto trwać w patologicznym stanie permanentnego stresu, nie ma co się tak wszystkim przejmować, bo niemal zawsze znajdzie się rozwiązanie. Po prostu sam sobie spuściłem powietrze z tego balonika, który pompowałem.
Wprawdzie w momencie pisania tej notki minął zaledwie miesiąc od mojej przemiany, ale mogę stwierdzić, że zadziałała świetnie. Nie dość, że praca znowu zaczęła przynosić mi satysfakcję, a moje stosunki z osobami wewnątrz organizacji zaczęły się poprawiać, to zacząłem znów odczuwać prawdziwą przyjemność z planowania i realizacji kolejnych podróży. Odnalazłem swoją równowagę, mam nadzieję, że na stałe!
__
WSTĘP WŁAŚCIWY
Podczas naszej rodzinnej podróży do
Turcji) w 2019 r. dojechaliśmy do Mezopotamii, czyli terenów pomiędzy rzekami Tygrys i Eufrat. Napisałem wtedy, że chciałbym zwiedzić też Mezopotamię „właściwą”, tą położoną w Iraku. W owym czasie nie było to aż tak bardzo proste – owszem, można było bez problemu dostać się do irackiego Kurdystanu, ale do Iraku federalnego, na którym najbardziej mi zależało, wjazd był problematyczny, głównie z powodu kłopotów z wizą oraz ciągle niestabilnej sytuacji po wojnie. Ten drugi powód był dla mnie nawet ważniejszy, bo nie chciałem pojechać do kraju, w którym połowa miejsc z listy UNESCO jest nieosiągalna.
Krótko mówiąc, nie wierzyłem, że szybko uda się odwiedzić ten właściwy Irak. Sprawy zmieniły się od marca 2021, kiedy to ni stąd ni zowąd gruchnęła wiadomość, że Irak rozpoczyna wydawanie wiz turystycznych na lotnisku, bez praktycznie żadnych formalności oprócz rezerwacji hotelowej. Pierwsza przeszkoda została pokonana, z drugą było gorzej, bo aż dwa miejsca z listy UNESCO technicznie były niedostępne.
Mniej więcej od połowy tego roku w światku zaawansowanych podróżników Irak stał się jednym z najbardziej popularnych celów podróży. Przyczyną były oczywiście ułatwienia wizowe, ale również, a może przede wszystkim fakt, że od 1 stycznia 2022 r. kraj mają opuścić wojska amerykańskie. Wszyscy aż za dobrze pamiętają, co się stało po wyjściu amerykanów z Afganistanu i obawiali się powtórki tego scenariusza w Iraku. Ja sam pluję sobie w nieistniejącą brodę, bo miałem propozycję zwiedzenia Kabulu i okolic pod koniec 2020 r., nie skorzystałem z niej i teraz nie wiadomo jak długo przyjdzie mi czekać na ponowną okazję do odwiedzenia tego kraju. Oczywiście Irak to nie Afganistan i jego perspektywy są znacznie bardziej optymistyczne, ale lepiej dmuchać na zimne. Rozstrzygającym argumentem było, że w pasującym mi terminie jedzie do Iraku Thomas Buechler, naczelny weryfikator na
NomadMania) i mój dobry kolega. I jeszcze okazało się, że ma wolne miejsce w samochodzie po rezygnacji jednego z członków jego planowanej podróży. Podczas ostatniego
ETIC) dograliśmy szczegóły, a w dodatku jeden z uczestników dał nam namiary na sprawdzonego i 50% tańszego organizatora na miejscu.
Kolejnym plusem na rzecz podróży do Iraku była… łatwość dotarcia. Można się tam tanio dostać korzystając z siatki połączeń tureckiego Pegasusa, można też bardzo tanio kupić bilet za mile Miles&More, z czego akurat ja skorzystałem.
…
Jeszcze nigdy chyba nie widziałem lotniska Chopina tak pustego, jak 29 października. W teoretycznych godzinach szczytu, koło 18-19, nie było w ogóle kolejki do kontroli bezpieczeństwa – ale nie jest to chyba zaskoczeniem, że na 1 listopada Polacy raczej przylatują, niż wylatują z kraju. W samolocie ze Stambułu do Bagdadu okazało się, że Polaków lecących do Bagdadu jest co najmniej trójka, a zupełnym przypadkiem siedziałem obok Doroty, przedstawicielki jednej z polskich fundacji dobroczynnych, która prowadzi w Iraku projekt szkolenia samorządów w kwestiach infrastrukturalnych. Opowiedziała mi nieco o obecnym Iraku, ale z uwagi na odmienne plany nasze drogi rozeszły się już na lotnisku.
Wiza faktycznie została wydana bez problemu – pokazałem rezerwację (fejkową, ale zadziałała), zapłaciłem 77$ i po kłopocie. Osoby bez rezerwacji hotelowej musiały dopłacić 50$, dostawały potwierdzenie i chyba rzeczywiście na tej podstawie nie musiały się troszczyć o pierwszy nocleg w Bagdadzie. Z innych wymogów trzeba było przedstawić test PCR nie starszy niż 72 godziny.
Miałem umówionego kierowcę, który miał mnie odebrać z lotniska i zawieźć dalej. Z uwagi na 33% niższą cenę zamówiłem kierowcę nieanglojęzycznego, ale zacząłem się zastanawiać, czy to dobry pomysł, bo na lotnisku nikt na mnie nie czekał. Okazało się jednak, że wszystko jest prawidłowo – na lotnisko bagdadzkie mogą dostać się tylko autoryzowane samochody, wszystkie inne czekają w miejscu oddalonym o kilka kilometrów, do którego można się dostać lotniskową taksówką, płacąc za to 8-10 tys. dinarów (6-7$). Taki płatny lotniskowy shuttle bus… Rozwiązanie nietypowe, ale trudno się dziwić Irakijczykom, że chronią swój strategiczny obiekt świeżo po wojnie. A chronią rzeczywiście dobrze – wszechobecne opancerzone samochody z ciężkim sprzętem, karabiny maszynowe to w Iraku codzienność, nie tylko zresztą przy lotnisku.
Spotkałem się ze swoim kierowcą i ruszyliśmy w kierunku pierwszej atrakcji – chyba najbardziej znanego symbolu Iraku – Babilonu. Babilon to jedno z najbardziej popularnych miejsc w Iraku federalnym, tym bardziej, że oddalone jest od Bagdadu zaledwie o około półtorej godziny drogi. Mimo tego przyjechawszy tam rano byłem kompletnie samotnym turystą w tym ogromnym kompleksie.
Babilon to ruiny stolicy królestwa Babilonii, kraju, który przeżywał swoją świetność już od czasów Hammurabiego (XVIII w. p.n.e.). Złoty okres rozwoju miasta Babilonu przypadał na czasy króla Nabuchodonozora II, który panował w latach 605-562 p.n.e. i znacząco rozbudował Babilon, stawiając tam między innymi wspaniały Pałac Południowy. Nabuchodonozor ma złą historiografię, bo nie nauczył się podstawowej zasady – dobrze żyć z Żydami. Po stłumieniu któregoś z powstań wziął część z nich jako zakładników i pozwolił – pewnie raczej nakazał - im żyć w Babilonie. Chyba nie za bardzo o nich dbał, skoro określili te czasy jako „niewolę babilońską”, a Nabuchodonozora przedstawili jako okrutnika i niemalże ekwiwalent samego szatana. W rzeczywistości raczej brakuje podstaw, aby go tak niesprawiedliwie traktować, ale smród poszedł w świat i pozostaje po dziś dzień.
Po uiszczeniu 25 tys. dinarów za bilet dostałem przewodnika, który oprowadził mnie po kompleksie. Przewodnik był niesamowicie sympatyczny, ale jego angielski był raczej słaby i ciężko mu było wytłumaczyć zawiłości historyczne czy architektoniczne. Mimo wszystko się starał i sporo opowiedział, a to, co usłyszałem, niekoniecznie było miłe dla polskich uszu. Pracował tu podczas okupacji tych terenów przez wojska polskie i amerykańskie (pamiętacie
Camp Babilon)? i nie może o tej okupacji powiedzieć nic dobrego – według niego wojskowi nie mieli szacunku do zabytków, obchodzili się z nimi nieostrożnie, a nawet umyślnie dewastowali czy zabierali niektóre artefakty – niestety, niezależne źródła potwierdzają to, co powiedział. Z drugiej strony wypowiadał się pozytywnie o polskich żołnierzach, którzy dawali mu jedzenie i wyleczyli poważnie chorą córkę w czasach, kiedy o normalnego lekarza było niesamowicie trudno. Ze swojej strony dodam, że abstrahując od celowości samej wojny, nie rozumiem, dlaczego główny obóz wojskowy okupantów musiał być ulokowany tuż obok miejsca o tak doniosłym historycznym znaczeniu. Propaganda zwyciężyła i obrzydzenie mnie bierze, że polscy żołnierze brali udział w tym barbarzyństwie. Na szczęście obóz nieopodal Babilonu trwał „tylko” niecałe dwa lata i pod koniec 2004 r. został przeniesiony w mniej kontrowersyjne miejsca.
Co do samego kompleksu mam mieszane uczucia – mimo świadomości istotności Babilonu jako miejsca historycznego uważam, że rekonstrukcja poszła tu za daleko. Zwykłemu turyście ciężko jest stwierdzić, które elementy są oryginalne, a które dobudowane. Szczerze mówiąc ciężko jest przypuszczać, żeby przez 25 wieków pewne elementy zostały nienaruszone, choć warunki, w których to się stało (suchy klimat, konserwacja w piasku) dają nadzieję, że teoretycznie tak się mogło dziać. Fakt, że część zabytków została wywieziona poza Irak - na przykład oryginalna Brama Isztar jest pokazywana w Muzeum Pergamońskim w Berlinie. Babilon był oczkiem w głowie samego Saddama, który nie zważając na integralność historyczną miejsca zlecił rekonstrukcję większości pałaców – na ogół widać gołym okiem, że oryginalne mury stanowią jakieś 5-10% całości. Na większości dobudowanych cegieł Saddam umieścił zresztą swoje inicjały.
Na szczęście można znaleźć miejsca, które z pewnością były oryginalne, w tym pokryte reliefami ściany przejścia, które kończyła zabrana przez Niemców Brama Isztar. Reliefy przedstawiają Muszhuszu – jednego z głównych bóstw Babilonu – stwora z głową węża, tułowiem ryby, dwiema nogami orła, dwiema kolejnymi lwa, ogonem węża i kolcem jadowym skorpiona.
A propos Saddama, ów dyktator tak sobie upodobał Babilon, że na pobliskim wzgórzu umieścił jeden ze swoich pałaców, doskonale widoczny z samego starożytnego miasta. Pałac dziś stoi opuszczony, ale można go zwiedzać, z czego nie skorzystałem, bo tego dnia miałem przed sobą bardzo długą drogę do pokonania.
Kolejnym przystankiem było
starożytne Ur, oddalone od Babilonu o ponad 250 kilometrów. Na szczęście oba miejsca leżą wzdłuż głównej drogi kraju Babilon-Basra, którą mój taksówkarz pokonywał ze średnią prędkością 150 km/h. Irańczycy jeżdżą jak wariaci i te 150 km/h wcale nie było jakimś wyjątkiem. W Iraku federalnym nie istnieje coś takiego jak kontrola prędkości, przejechawszy tam jakieś 2000 kilometrów nigdy nie widzieliśmy policji drogowej z radarami. Innej policji za to nie brakuje - po zjeździe w kierunku Al-Nassirii na checkpointach spędziliśmy dobrych kilkanaście minut. Paradoksalnie, najściślejsze kontrole przeprowadzane są obecnie na południu Iraku, w miejscach, które nigdy nie przeszły pod kontrolę Państwa Islamskiego. Prawdopodobnie przyczyną był atak „uśpionych komórek” ISIS, przeprowadzony 27 października na północnym wschodzie kraju.
Jeśli chodzi o samo Ur, jest to jedno z najstarszych miast świata, zasiedlonych najprawdopodobniej już w V tysiącleciu p.n.e. Obecnie głównym zabytkiem Ur jest jego słynny zikkurat (świątynia w formie piramidy zbudowana wokół zbocza górskiego). Zikkurat z Ur, jak większość irackich zabytków, został dość mocno zrekonstruowany za czasów Saddama, więc wygląda bardzo autentycznie, ale tylko część jego elementów jest oryginalna. Cóż, trzeba się pogodzić, że na świecie nie pozostał żaden oryginalny zikkurat, w którym nie podjęto daleko idących zabiegów upiększających (podobny los spotkał irański Czoga Zanbil) i który choć trochę przypomina oryginał. Wprawdzie oryginalne zikkuraty pozostały w niektórych miejscach w Iraku (przykłady pokażę w kolejnych częściach relacji), ale trzeba ogromnej wyobraźni, żeby na podstawie ich nędznych resztek domyśleć się, jak te miejsca wyglądały w rzeczywistości.
Oprócz zikkuratu w Ur można oglądać pozostałości pomniejszych świątyń oraz pałacu królewskiego, ale szczerze mówiąc nie umywają się do jego głównej atrakcji. W odróżnieniu od Babilonu, w Ur oprócz mnie było obecnych kilkudziesięciu innych turystów, w tym dwie anglojęzyczne wycieczki.
Po odwiedzeniu Ur do Bagdadu pozostało już tylko nędzne 350 kilometrów, które wprawny taksówkarz pokonuje w 3 godziny. Powyższe nie uwzględnia oczywiście samego Bagdadu, który uznałem za najbardziej zakorkowane miasto świata – a uwierzcie mi, widziałem już wiele koszmarnie korkujących się miejsc, w tym Mumbaj czy Teheran. Tytuł ten w moim prywatnym rankingu Bagdad utrzymał tylko dwa dni, ustępując kolejnemu irackiemu miastu, ale o tym później. Pierwszego dnia, po nocy w samolocie przejechałem więc około 800 kilometrów, a to nie był jeszcze koniec atrakcji na ten bardzo udany dzień.