Po zwiedzeniu Ani do Stambułu zostało nam, bagatela, 1400 kilometrów. Rozbiliśmy tę trasę na dwa i pół dnia, odbijając po drodze do
monasteru Sumela, jednego z najwspanialszych przykładów klasztorów podwieszonych na skałach, w miejscu tak niedostępnym, że nawet grecka Meteora się przy tym chowa. Dla nas Sumela była największą porażką – nigdzie nie dotarłem do informacji, że klasztor jest zupełnie zamknięty dla zwiedzających, a przez deszczową i mglistą pogodę tylko raz i na chwilę pokazał się nam z punktu widokowego kilometr niżej (patrz foto). Trzeba będzie tam wrócić po skończeniu renowacji.
Niewiele było w naszej podróży na zachód godnych uwagi punktów. W
Erzurum zwiedziliśmy starą medresę, w
Niksar stary most i trochę ruin. Numerem jeden była z pewnością
Amasya, niezwykle urokliwe miasteczko położone na zboczu
góry Harsena. Amasya była ponad dwa tysiące lat temu przez krótki czas stolicą potężnego i rozległego królestwa Pontu, którego królowie, wzorem królów Perskich, upatrzyli sobie górę Harsena jako miejsce pochówku w skalnych grobowcach. Niestety, te z Amasyi nie równają się wspaniałym grobowcom w irańskim Naksz-e Rosztam, nieopodal Persepolis. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że ładniej prezentują się z dalszej odległości. Wspinaczka nie jest jednak stratą czasu, bo piękna panorama Amasyi wynagradza trochę zawód z oglądania grobowców z bliska.
Ostatniego dnia pierwszym przystankiem było
Mudurnu, miasteczko będące tegorocznym tureckim kandydatem na listę UNESCO (kilka dni temu organizacja podała jednak, że Turcja wycofała kandydaturę z powodu negatywnej rekomendacji ICOMOS co do wpisu – Turcja ma w tym roku wyjątkowego pecha, dwie nominacje, dwie negatywne rekomendacje i wycofanie kandydatur). Miasto jest ładne, ale podobnych do niego jest w okolicy bardzo wiele, stąd Turcy wpadli na pomysł powiązania propozycji z Bractwem Ahi, gildii kupców i rzemieślników, cechującej się dużą solidarnością społeczną. Jak widać, to nie wystarczyło, aby przekonać Międzynarodową Radę Ochrony Zabytków. Na razie zagranicznych turystów nie ma tam chyba za wielu, wszystkie tabliczki przed historycznymi budynkami są wyłącznie po turecku. Najbardziej charakterystycznym punktem miasta jest meczet Yildirim Bayezid, rzeczywiście bardzo ładny.
Ostatnim naszym przystankiem był
Iznik, niepozorne miasteczko, które na zawsze zapisało się w historii świata. Obecny Iznik to
starożytna Nicea, w której Konstantyn Wielki po uczynieniu chrześcijaństwa obowiązującą religią w Cesarstwie Rzymskim zwołał pierwszy sobór powszechny. To w Nicei stworzono podstawy doktryny chrześcijańskiej i ustanowiono datę Wielkiejnocy a tzw. nicejskie wyznanie wiary jest obecne w kościołach Wschodu i Zachodu do dzisiaj (wraz z najbardziej charakterystyczną pozostałością z Nicei – określeniem, że Chrystus jest „współistotny Ojcu”). Z dawnych czasów zostały w Izniku dobrze zachowane, potężne mury obronne. Kiedy turecki rząd skończy ich renowację Iznik stanie się jedną z większych atrakcji tego regionu, idealnym miejscem wypadowym na jednodniową wycieczkę ze Stambułu.
To już ostatni wpis z Turcji, kraju przyjaznego i bardzo europejskiego, choć ze sporą nutką azjatyckiej egzotyki. Jedynym aspektem, który mnie zdziwił i trochę przeszkadzał w podróżowaniu, była zaskakująco słaba znajomość angielskiego. Wcale nie przesadzę, gdy powiem, że łatwiej się było dogadać po angielsku w Iranie niż w Turcji. A w samej Turcji więcej osób mówi po rosyjsku niż angielsku, i to nie tylko w turystycznych miejscach na wybrzeżu.
Dziękuję wszystkim za uwagę. Tym razem przerwa będzie prawdopodobnie trochę dłuższa, ale planuję wrócić z wpisami już pod koniec lipca z relacją… z Europy, ale z miejsc bardzo rzadko odwiedzanych. Jedno z nich jest w pierwszej piątce najrzadziej odwiedzanych miejsc z listy UNESCO w Europie. A więc – do usłyszenia wkrótce!
PS Na deser rysunek, który Adam wykonał w przedszkolu w temacie – „Jak spędziłeś majówkę?”