Będąc kiedyś w Armenii podziwiałem piękne, ale strasznie zapuszczone na brzegach jezioro Sewan. Sewan ma w Armenii jakby szczególny status, stanowiąc namiastkę prawdziwie świętego dla Ormian jeziora, ogromnego
Wan, niegdyś w centrum Wielkiej Armenii, dziś w granicach Turcji. Przyjechawszy nad Wan zrozumiałem, dlaczego tak bardzo porusza serca Ormian – jest naprawdę piękne i tak rozległe (prawie cztery razy większe od Sewanu), że w wielu miejscach nie widać drugiego brzegu. Wydaje się, że to właśnie w maju prezentuje się najładniej, kiedy to soczyście zielone brzegi kontrastują z ośnieżonymi szczytami gór.
Nie przyjechaliśmy jednak nad Wan wyłącznie dla widoków. Jakby paradoksalnie nad ormiańskim kiedyś jeziorem znajduje się jeden z najbardziej znaczących pomników kultury Turków Seldżuckich –
cmentarz Meydanlink w Ahlacie. Zajmuje rozległy teren kilku hektarów, a jego najstarsze nagrobki pochodzą z XV w., mają cztery metry wysokości i wyglądają jak małe arcydzieła. Doniesienia medialne kazały przypuszczać, że Turcja stara się o wpis tego miejsca na listę UNESCO w przyszłym roku. Mając nieco rozeznania mogę stwierdzić, że wpis byłby raczej pewny – praktycznie nie ma na obecnej liście nekropolii, w szczególności związanych z islamem. Wpis z pewnością przyciągnąłby turystów międzynarodowych, ale i obecnie w świąteczny dzień cmentarz jest bardzo popularny wśród miejscowych. Piszę, że wpis „byłby” raczej pewny, ale już po powrocie dowiedziałem się, że to raczej nie Meydanlink będzie tureckim kandydatem na 2020 r. Szkoda, ale mam nadzieję, że kiedyś nadejdzie czas należytego rozpoznania tego zabytku.
Północny brzeg jeziora Wan poza niewątpliwą urokliwością jest prawdziwą dziurą. W
Ahlacie, mieście dwudziestokilkutysięcznym, praktycznie nie ma bazy turystycznej. Zatrzymaliśmy się w hotelu Metropol, jednym z dwóch w mieście, w miejscu, które być może 30 lat temu było szczytem luksusu, ale od tego czasu nie zmieniło się w nim nic. Byliśmy tam jedynymi gośćmi i dostaliśmy najlepszy apartament z pięknym widokiem na jezioro. Wszystko to za cenę 200 lir ze śniadaniem.
Wieczorem poszliśmy zjeść do centrum miasta, a po kolacji, gdy siedząc już w samochodzie szykowaliśmy się do powrotu, z knajpy wyskoczył facet (jak się okazało właściciel), zagadując po rosyjsku i zapraszając na pogawędkę. Kiedyś znałem rosyjski lepiej niż angielski, teraz to już dawno przeszłość, ale do bezproblemowej komunikacji chyba do końca życia wystarczy. Zaakceptowaliśmy zaproszenie, słysząc wiele ciekawych historii – np. taką, że Ahlat jest ulubionym miastem Erdogana, który ma tutaj swoją prywatną rezydencję i często spędza wakacje. Właściciel wiele lat pracował w Turkmenistanie, gdzie mieszka jego siostra, i stąd jego dobra znajomość rosyjskiego.
Pogawędka z właścicielem miała jedną zabawną (?) konsekwencję – nasze dzieci opiły się słodką, mocną turecką herbatą. Żebyście słyszeli Martynkę niemogącą zasnąć i gadającą po 22 zupełnie niestworzone historie. Potem nie pozwalaliśmy im wypić więcej niż jedna mała filiżanka…
Jadąc dalej na wschód przejechaliśmy przez chyba najbrzydsze miasto Turcji – 80-tysięczny Erciş. O ile na ogół tureckie miasta są całkiem ładne i bardzo zwarte, generalnie im bardziej na wschód, tym gorzej. Apogeum przypadło właśnie na Erciş, w którym nie ma kompletnie nic ciekawego, a przez brak obwodnicy nie ma wyjścia i trzeba przejechać przez jego środek. Tylko trochę lepiej jest w Dogubayazit, który ma jednak tę zaletę, że leży u stóp
góry Ararat – kolejnej utraconej ormiańskiej świętości. Nie przyjechaliśmy tam, żeby podziwiać Ararat, którego wierzchołek był zresztą zatopiony w chmurach – nieopodal Dogubayazit znajduje się
Pałac Ishaka Paszy, jeden z najlepiej zachowanych przykładów architektury islamskiej z XVIII w. we wschodniej części Turcji. Z wyjątkiem wielu dachów, zniszczonych podczas licznych trzęsień ziemi, pałac jest bardzo dobrze zachowany, z bogato rzeźbionym wejściem i zdobnymi pomieszczeniami. Pałac był najbardziej na wschód wysuniętym punktem naszej podróży – dalej nie było po co jechać, chyba że ktoś chce udać się drogą lądową do azerbejdżańskiej eksklawy Nachiczewanu. Nachiczewan chętnie zwiedzę, ale nie tym razem. Co ciekawe, w naszej niedawnej podróży do Iranu odwiedzaliśmy miejsca położone bardziej na zachód niż to, w którym byliśmy teraz.
Dalsza droga powiodła nas na północ, do miejsca leżącego na samiutkiej granicy z Armenią, od prawie 30 lat zupełnie zamkniętej. Obawialiśmy się wzmożonych kontroli policyjnych, ale tak naprawdę najwięcej ich było w pobliżu Dogubayazit i granicy z Iranem i Azerbejdżanem. Kontrolami nie stresujemy się w ogóle – jeśli ktokolwiek prosi nas o paszporty, otwiera się tylna szyba i słychać gromki okrzyk „Heloł! Heloł!”. Urokowi dzieci podda się każdy służbista i najczęściej nie pyta o nic więcej.
Widać, że zamkniętej granicy nie trzeba chyba aż tak pilnować, tym bardziej, gdy jest naturalna – w tym przypadku stanowi ją rzeka Arpacay/Akhurian płynąca w wąwozie o bardzo stromych zboczach.
W tym mało przyjaznym miejscu daleko od wszystkiego położone jest
starożytne miasto Ani, stolica potężnego niegdyś ormiańskiego państwa Bagradytów. Ani przeżywało świetność przez około 200 lat, od IX do XI w., kiedy to zostało brutalnie zawojowane przez Turków Seldżuckich. W międzyczasie zostało zarówno świecką, jak i religijną stolicą Armenii. Po podboju wspaniałą katedrę Matki Bożej i większość ormiańskich kościołów (a było ich według podań tysiąc i jeden – i choć to z pewnością przesadzone, było ich bardzo dużo i aż 43 zachowały się do tej pory) zamieniono na meczety. Mimo wszystko chodząc po rozległych ruinach Ani nie ma wątpliwości, że stąpamy po ruinach miasta na wskroś ormiańskiego. Przez wiele lat Ani było zapuszczone, ucierpiało tez potężnie w trzęsieniu ziemi z 1988 r., ale ostatnio nastąpił jakby zwrot. Turcy powoli przyznają się do ormiańskiego dziedzictwa tych ziem, czego przykładem stało się wpisanie Ani na listę UNESCO w 2016 r. Wpis na pewno zasłużony, a Ani odwiedzić warto nie tylko dla zabytków architektury, ale też dla pięknych krajobrazów wokół. Wyobrażam sobie, co czują Ormianie, którzy wchodzą na wzgórza po swojej stronie, na wyciągnięcie ręki mają ruiny będące świadectwem chwały swojego kraju i nie mogą ich zwiedzić…